Przed premierą spektaklu w teatrze Łaźnia Nowa rozmawiamy z jego reżyserem, Bartoszem Szydłowskim. Dlaczego podjął się scenicznej adaptacji powieści, która przez lata była na indeksie ksiąg zakazanych – „Czerwone i czarne” Stendhala? Co mówi nam o nas współcześnie ten tekst?
Małgorzata Wach: „Każdy wierzy, że coś od niego zależy. Ale nie wie, że każdego można oskarżyć”. Od tych słów zaczyna się spektakl „Czerwone i czarne”. Nie dotyczą one wyłącznie Juliana Sorela, podejrzani są wszyscy bohaterowie przedstawienia.
Bartosz Szydłowski: Długo się zastanawialiśmy nad strukturą tej opowieści. Z jednej strony chcieliśmy pozostać wierni Stendhalowi, a z drugiej zależało nam na tym, żeby ubrać tę historię we współczesne ramy. Ciekawa adaptacja Krzysztofa Szekalskiego i pomysł chwytu dramaturgicznego Małgorzaty Szydłowskiej ustawiły perspektywę. Mamy śledztwo, przesłuchania i dociekania, podczas których próbujemy się dowiedzieć, kto tak naprawdę był winny śmierci tego 23-letniego chłopaka.
Próbując ustalić, kto stał za wyrokiem, uruchamiamy mechanizmy obrony, dociekania i kłamstw, które pokazują, że tak naprawdę każdy z nas może się znaleźć w podobnej sytuacji, bo wobec mechanizmów władzy jednostka nie znaczy nic. W efekcie powstał bardzo współczesny scenariusz.
Wszyscy jesteśmy Sorelami?
Każdy z nas może zostać poddany oskarżycielskiemu linczowi. Nawet w rozwiniętych demokracjach wolność jednostki jest przeszacowana i potrzebna o tyle, o ile służy interesowi potężnych. Jeśli coś nie da się wessać w machinę systemu, to jest anihilowane.
Póki Julian Sorel działał zgodnie z oczekiwaniami, był tolerowany, ale gdy tylko wyłamał się z dozwolonego kanonu, uruchomił fatalistyczną siłę i musiał zginąć. Zastanawiamy się, dlaczego bohaterom tej historii tak łatwo było godzić się na Sorela, który realizował ich mokre sny, a nie byli w stanie dostrzec w nim człowieka autonomicznego, pełnego podmiotowości?
Spektakl jest adaptacją powieści Stendhala, wydanej w 1830 r. we Francji. Nie każdy miał okazję przeczytać książkę. Powiedzmy coś więcej o Julianie Sorelu.
Sorel był biednym synem cieśli wychowanym w niewielkim miasteczku Varierres. Chłopakiem zafascynowanym Napoleonem, który chciał się wyrwać z miejsca fatalnego urodzenia. Był bity przez ojca i braci, bo od nich po prostu odstawał. Zamiast pracować fizycznie, ciągle coś czytał i czegoś się uczył. Miał nadzieję, że wiedza będzie kiedyś jego walutą i faktycznie tak się stało. Żeby awansować był gotowy na wszystko. Pracując nad spektaklem, zastanawiamy się nad tym, co taka figura dzisiaj dla nas oznacza? Na ile jednostka może być destrukcyjna w swoim apetycie na życie i rozbijać pewne układy, które są gwarancją status quo? W tym sensie bohater naszego spektaklu jest postacią bardzo współczesną.
To znaczy?
Z jednej strony, jesteśmy napędzani wizją samorealizacji i omnipotencji, a z drugiej nieustająco mierzymy się z sufitem, który jest zbudowany z różnego rodzaju układów. Począwszy od tych państwowych czy kościelnych, a kończąc na bańkach środowiskowych. Żeby utrzymać się na powierzchni musimy nieustannie iść na kompromisy. W efekcie zatracamy swój wewnętrzny głos i zaczynamy dryfować.
Sorel był inny?
Przez długi czas realizował cudze scenariusze. W pewnym momencie poczuł jednak, że one go nie tylko ograniczają, ale wręcz zakłamują to, kim w rzeczywistości jest. Życie w takiej podwójności nie może być życiem szczęśliwym. Obsadzono go w roli klauna, zabawki, która ma innych zabawiać. „Gardzą mną, a ja muszę spełnić każdy ich kaprys”, mówił.
Tytułowe „Czerwone i czarne” w czasach współczesnych Stendhalowi oznaczało wojsko i kościół. Kościół wpisał tę powieść do Indeksu Ksiąg Zakazanych. Dlaczego?
Stendhal odmalował wspaniały pejzaż arystokratycznych rodów, mieszczańskich rodzin, katolickiej Francji, w której Kościół stanowi jedną z większych sił rozgrywających i tworzących pewien układ. To aktualny wątek również dzisiaj. „Czerwone i czarne” obnażało mechanizmy władzy kościelnej i jej degradacyjne oddziaływanie na społeczeństwo. Stendhal dotknął w sposób bolesny i esencjonalny prawdy, że najmniej Boga jest właśnie w kościele. Jeśli przyjrzymy się uważnie strukturze tej powieści, to zobaczmy, że postać Sorela, jest w pewnym sensie figurą chrystusową. Jego ojciec był cieślą. Sorel trzykrotnie upadał, a kiedy prowadzono nad nim sąd, nie próbował się bronić. Mógł wybrać życie, a pozwolił się skazać na śmierć i zrobił to bardzo świadomie.
Dlaczego?
Cela więzienna stała się dla niego paradoksalnie miejscem wolności. Był wolny od presji i powinności narzucanych systemowo. Nagle zobaczył wszystko, co zasłaniała mu pogoń za ambicjami i realizacją cudzych oczekiwań. Jego śmierć była samo-ofiarowaniem i szansą na nowy początek opowieści.
Ten chłopak miał w sobie tyle determinacji, że rozsadzał ramy, w które nieustannie ktoś próbował go wtłoczyć. Ale czy rzeczywiście rozsadzał, czy tylko mu się tak wydawało? Wydźwięk jest jednak taki, że nadzieja należy do narracji symbolicznych, bo rzeczywistością rządzą bezwzględne mechanizmy interesów i władzy. Jest też inna perspektywa, która każe zadać pytanie, czy nie jest tak, że wolność jednostki nie jest jej uzurpacją i naprawdę zagraża porządkowi społecznemu? W starożytnej Grecji, kiedy ktoś się wybijał na zbyt dużą indywidualność, poprzez sąd skorupkowy był wyganiany poza granice miasta i nierzadko zabijany. To, co miało chronić demokrację przed tyranią, w gruncie rzeczy stało się narzędziem jeszcze większej demo tyranii.
Widzisz analogię do współczesności?
Dzisiaj mamy szybkie kariery, które idą za tabloidowym klimatem, modą, gestem. Funkcjonujemy w języku socjotechniki, a nie w języku realnego punktu odniesienia. W tej chwili sukcesy się komunikuje, a nie odnosi. Instagram i Facebook to krzyczące samotności. Te wszystkie zdjęcia i autokreacje są ukrywaniem czegoś, co jest w nas samotne i rozpaczliwie domaga się uwagi. Staramy się doskoczyć do jakiegoś bliżej nieokreślonego wzorca. Dość szybko okazuje się jednak, że jest on niczym innym niż powtarzanym algorytmem. To wszystko bardzo mocno rezonuje z tą opowieścią.
Julian Sorel byłby dzisiaj bohaterem czy antybohaterem mediów społecznościowych?
Myślę, że osiągnąłby szczyty popularności, bo social media opierają się dzisiaj przede wszystkim na skandalizowaniu. Sorel był bohaterem swoich czasów. Ludzie go podziwiali i pożądali. W ostatnich chwilach życia stał się niemal instagramowym bohaterem, którego kobiety chciały nosić na rękach. Mdlały na wieść, że „taki piękny młodzieniec” zostanie stracony.
Nie tylko one. Podczas przesłuchania ksiądz Chelan mówi o nim „To był za ładny chłopiec. Świat nie wybaczył mu jego piękności”. O jego urodzie rozpisywały się też media.
Kiedy Stendhal pisał „Czerwone i czarne”, to właśnie gazety pełniły funkcję facebookowego manipulatora światem. Prasa była wówczas tak dalece poddana prawom rynkowym, że kreowała rzeczywistość w sposób całkowicie niezgodny z jej prawdziwym obliczem, liczyła się wyłącznie koniunktura. W związku z tym pojawiali się fałszywi prorocy, gwiazdy chwili, które były detronizowane, zastępując głód krwi, który po rewolucji rozbudził społeczeństwo francuskie. Doskonale pokazują to „Stracone złudzenia” Balzaka.
Sorel jest bohaterem, którego również uwiódł ten chwilowy blichtr. Dał się porwać migotliwej rzeczywistości, a im bardziej to robił, tym bardziej ta rzeczywistość go zaskakiwała swoją brutalnością i bezwzględnością, więc tak, to jest bardzo współczesny bohater.
Na fotografiach zapowiadających premierę można go zobaczyć w sutannie. Na ile silny był jego związek z Kościołem?
Julian Sorel wstąpił do seminarium, ponieważ tylko w ten sposób mógł awansować. W rzeczywistości marzył o tym, żeby się dostać do wojska, ale dla takich jak on, nisko urodzonych, armia była czymś niedostępnym. Dlatego tak naprawdę – wbrew powołaniu – zamienił mundur na sutannę. Stendhal pokazał jednak, że nie o powołanie chodziło, ale o to, kto kogo polecał i chronił. Istotę zasad wyjaśnia w seminarium młodym klerykom jeden z księży. Co oczywiście napawa Sorela obrzydzeniem, bo wszędzie „liczy się tylko dochód”.
Nie boisz się kolejnego spektaklu poruszającego temat Kościoła i religii? W programie Łaźni Nowej można w tej chwili zobaczyć m.in. „Latającego Potwora Spaghetti” Mateusza Pakuły i „Faustynę. Falsyfikat” Ewy Galicy. Jeden z postów w mediach społecznościowych na temat „Faustyny…” wywołał ponad dwa tysiące komentarzy. Ogromna część z nich była hejtem na młodą reżyserkę. W efekcie postanowiliście usunąć post.
Nie ma w tym spektaklu nawet jednego obraźliwego gestu, jest natomiast próba zrozumienia religijnej postawy artystki, która ze swoim tradycyjnym wychowaniem nie może odnaleźć się w nowoczesnym, coraz bardziej zlaicyzowanym świecie.
Religia i Kościół to tematy, które – z jednej strony – nie schodzą właściwie w z czołówek gazet, a z drugiej – bez względu na to, czy tego chcemy czy nie – będą w naszym społeczeństwie funkcjonowały jeszcze przez wiele lat.
Dlaczego?
Wyobraźnia religijna nas kształtuje. Nawet kiedy odwracamy się od Kościoła, to nadal jest on jakimś punktem odniesienia. Mateusz Pakuła, reżyser znakomicie przyjętego „Latającego Potwora Spaghetti”, który jest właściwie parodią religii, jest radykalnym ateistą zaangażowanym w ostrą krytykę religii, nie tylko katolickiej, w której sam również został wychowany. W jego spektaklu nie ma cienia tęsknot metafizycznych.
Inaczej jest w przypadku „Czerwonego i czarnego”, które reżyserujesz.
Reprezentuję pokolenie, dla którego doświadczenie religijne było formatujące. Chociaż nie uczestniczę już w życiu Kościoła, nadal uważam, że – poza całą dogmatyką – opowieść religijna jest próbą ogarnięcia życia w wymiarze ponadbiologicznym i poruszaniem się po polu mitu. To odpowiedź na archetypiczne potrzeby człowieka, a nie tylko instytucyjna uzurpacja. Religia nie zniknie, bo ktoś zadekretuje, że jest przestarzałym wynalazkiem.
Pięknie pisał o tym w „Królestwie” Emmanuel Carrère, o pewnego rodzaju bezdomności związanej z „wyschniętym źródłem”, które społeczeństwu europejskiemu przez wieki dawało nadzieję i siłę. Ciekawie, chociaż z innej perspektywy, pisze o tym również w swojej najnowszej książce „Powrót fatum” Tomasz Stawiszyński. Ewa Galica, która reprezentuje kompletnie inne pokolenie niż moje, opowiada w „Faustynie…” o niemożności wymazania z siebie pewnego kodu kulturowego, w którym została wychowana. Ten kod się nieustannie powtarza i reprodukuje w różnych momentach, mimo że jest przez nią „tu i teraz” odrzucany. Kusi mnie stworzenie pewnej dyskusji pokoleniowej na ten temat.
W jakim kierunku zmierzają Twoje własne poszukiwania?
Nie ukrywam, że z zainteresowaniem czytam Chantal Delsol. Uważam, że paradygmat chrześcijański staje się coraz bardziej wyobcowany, zostawiając po sobie próżnię, która jest wypełniana przez obce kulturowo elementy lub narracje, w których kult jednostki staje się substytutem sił wyższych. Okazuje się, że emancypacja jest małorealistyczną agendą. Ludzie szukają hierarchii i odpowiedzi, które zaspokoją ich lęki. Nowoczesna i progresywna Europa idzie w ręce populistycznych polityków, zintegrowanych i wiarygodnych emocjonalnie, bo opartych na prostackim rozumieniu świata. To bardzo niebezpieczna sytuacja. Moja intencja na pewno nie jest związana z publicystyczną krytyką instytucji kościelnej, która jest w tej chwili niemal wszechobecna. Każdy artykuł właściwie już tylko o tym traktuje. Ale czy nas nie stać na to, żebyśmy poważniej porozmawiali o naszej religijności, poza tylko i wyłącznie jedynym oskarżeniem?
A może to nie jest oskarżenie, tylko ocena tego, co się faktyczne się dzieje w Kościele?
Żyjemy w piekle nieustannej dezinformacji przy jednoczesnym zaspokajaniu prymitywnej ciekawości. Widać to nie tylko w social mediach, ale również mediach tradycyjnych, które bardzo często powielają wyselekcjonowane informacje. Najważniejsze, żeby się klikało, a skandale kościelne się klikają. Tym bardziej powinniśmy w teatrze wywoływać pogłębione prowokacje emocjonalne i intelektualne, których nie da się ograniczyć do prostego „lubię”, „nie lubię”.
O adaptacji „Czerwonego i czarnego” mówiłeś od dawna. Co takiego jest w tej powieści, że chciałeś ją przenieść na scenę?
Już nie pamiętam, kiedy ta fascynacja się zaczęła. Na pewno tym, co mnie w tej powieści uwiodło, jest figura głównego bohatera, wielka polityka wokół niego, doświadczenie rewolucji francuskiej i próba przywrócenia tego, co było przed nią. Dzisiaj targają nami bardzo podobne wektory.
Najcenniejszy w naszym spektaklu jest jednak zespół ludzi, których udało mi się zaprosić do współpracy. Myślę o Marcie Ziębie, która nie tylko gra panią de Real, ale jest również moją asystentką i artystką wnosząca w zespół niezłomność wiary w sens teatralnych poszukiwań. Barbarze Jonak, z którą współpracowałem przy „Urbanie”, a wcześniej również w Łaźni na Paulińskiej. Mocna piątka aktorska z Teatru im. J. Słowackiego – koproducenta spektaklu: Tomek Augustynowicz, Wojtek Skibiński, Jerzy Światłoń, Grzegorz Łukawski i Maciej Jackowski, których można było zobaczyć również w wyreżyserowanym przeze mnie w Słowaku „Hamlecie”. Cieszę się, że wrócił do Łaźni Paweł Smagała i Adam Borysewicz, a zadebiutuje u nas Olga Wojtkowiak. Niesamowitym odkryciem jest Tomasz Talerzak, który na co dzień pracuje w Domu Utopii, ale widać, że serce mu mocniej bije na scenie. No i realizatorzy, z którymi pracuje od lat: Małgorzata Szydłowska, która przygotowuje scenografię, kostiumy i światła, Dominik Strycharski, który tworzy muzykę i Dawid Kozłowski, który odpowiada za multimedia. O Krzysztofie Szekalskim, który jest autorem adaptacji już wcześniej wspomniałem.
W Juliana Sorela wciela się Vitalik Havryla. Czy fakt, że głównego bohatera „Czerwonego i czarnego” gra aktor pochodzący z Ukrainy ma dla tego spektaklu jakieś specjalne znaczenie?
Vitalik Havryla i Nina Batovska, która również gra w naszym spektaklu, to bardzo zdolni artyści, z wybitną wyobraźnią sceniczną i energią. I to był klucz do obsadzenia ich w rolach. To, co wyrabia Donald Trump, i co dzieje się za naszą wschodnią granicą rezonuje w spektaklu, ale wynika to przede wszystkim ze struktury powieści. Uczestniczymy dzisiaj w bezwstydnym spektaklu, gdzie najpotężniejsi i najbogatsi myślą tylko o tym by być jeszcze potężniejszymi i bogatszymi.
Julian Sorel był uwikłany w intrygi ludzi z kręgów władzy. Mimo wielkich ambicji i wysiłku, jaki podjął, żeby wybić się na niezależność, nieustannie był przywoływany do szeregu. Ciągle mu przypominano kim jest i skąd jest, traktowano z góry. Podobnie jest z Ukrainą, która – mimo ogromnego wysiłku – musi się zmagać z geopolitycznymi grami wielkich mocarstw. Może decydować o sobie na tyle, na ile te mocarstwa jej na to pozwolą. W tym kontekście „Czerwone i czarne” jest bardzo aktualną powieścią. Mam jednak nadzieję, że ta historia będzie miała zupełnie inne zakończenie.
Spektakl „Czerwone i czarne” jest koprodukcją Teatru Łaźnia Nowa i Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie.
Fot. Mateusz Skwarczek/Teatr Łaźnia Nowa
Set premierowy: 23, 25 marca
Kolejne spektakle: 7-11 maja
Bilety: laznianowa.pl