„Peace”? Ach, cóż za cudownie absurdalny temat. Kto pracuje w bezwględnym świecie polskiego internetu, ten wie, że pokój jest ostatnią rzeczą, jaka siedzi człowiekowi w głowie.
Tu panuje walka. Na wirtualną śmierć i wirtualne życie.
Internet to dżungla bez zasad, w której wygrywają najbardziej pierwotne instynkty. Liczy się szybkość, agresja i dominacja. Albo bezwględnopść i odporność pasożyta. Tu nie ma miejsca na sentymenty. Dziś ucztujesz przy stole pełnym polubień i różowiutkich serc, jutro sam jesteś kolacją, w którą ktoś wcisnął kciuk skierowany w dół. Subtelne piórka i elokwentne trele w niczym nie pomogą. Nie masz kłów, pazurów i macek? Schowaj się lepiej do dziury. Oceniasz wizerunek i działania innych? Wiedz, że stąpasz po kruchym lodzie, pod którym pływa stado piranii.
W tym cyfrowym limbo pełnym potępionych komentujących dusz istnieje tylko jedno prawo – nieustannie nadużywane prawo do wolności wypowiedzi. Nie znam się, ale skomentuję. Bam do tego prawo! Konstytucyjne. Art. 54. A przynajmniej tak mi ktoś powiedział. Nie zgadzam się, choć nie mam żadnych argumentów? I tak to wyartykułuję, bo mogę. Najlepiej w kamuflażu: „nazwa użytkownika anonim32984”, choć coraz więcej ludzi pragnących uzewnętrznić swoją „opinię”, nie waha się już płynąć na fali strumienia świadomości pod autentycznym imieniem i nazwiskiem.
Zatrważające! Konstruktywna krytyka? Mit z przeszłości, oksymoron. Wszystko jest czarno-białe. Albo się zachwycasz bo ktoś „spełnia marzenia”, albo „hejtujesz”, zazdrościsz, plujesz z zawiści. Komentator-amator już to wszystko rozgryzł i zaraz to napisze. Pokaże im wszystkim! Dla idei. Dla wolności słowa. A tak naprawdę dla jakiejś pokracznej satysfakcji, pięciosekundowej nagrody, ulotnego impulsu w mózgu, mikro-orgazmu spowodowanego kliknięciem pod komentarzem na przycisk „publikuj”, który jest nowym punktem „g” współczesnego społeczeństwa. Im temat lżejszy, tym więcej specjalistów. Moda to dla nich Eldorado. Oni wiedzą, co jest brzydkie, co jest fajne, kto jest mądry, a kto głupi. Widzą, bo sami noszą ubrania. To załatwia wszystko. Swoich mądrości nie mogą ukrywać przed światem. Forma komentarza? Styl? A kogo to obchodzi! Polszczyzna stała się ofiarą zbiorowego internetowego gwałtu. Ortografia? Styl dowolny. Interpunkcja? Zbędna, bo bez niej komentarz można opublikować o trzy sekundy szybciej. Pierwszy! Sik-Sik na tekst, na czyjeś wnioski. Opinia nie może czekać. Walka anonimów o gorsze jutro trwa. Umiejętność zbudowania wypowiedzi bez piktogramu to coraz większa rzadkość. Mrugnięcie okiem to panaceum na braki intelektualne – jestem, hehe, ironiczny. A ironia płacze w kącie, bo wskazana chamskim gestem, przestaje być sobą, stając się jedynie cieniem dowcipu.
Nie tworzysz, nie dajesz, przychodzisz i bierzesz jak własne. Spotykam się z tym na co dzień. Przed moimi oczami przesypują się takie internetowe drobinki, komentarzowi krytycy-specjaliści ze zdaniem na każdy temat, którzy sami niczego nie produkują, ale zawsze mają „opinię”. Nie mają jednak cienia wątpliwości, czy na pewno warto ją publikować. To już równie naturalne co oddychanie. Na przykład taka Zofia, przyczłapała niedawno na moją małą i autorską wirtualną wyspę, którą buduję od wielu lat. Zofię skusiło znane nazwisko bohaterki z mojego wpisu. Zofia coś tam sobie uważa, ale nie ma argumentacji. A więc oznajmia. Deklaruje. I pyta sugerując zawiść – a czym ja się mogę pochwalić? Tym, że komentujesz moją opinię? Chociaż dla mnie to żaden powód do dumy. Tłumaczę więc Zofii – marnujesz czas, to co masz do powiedzenia nikogo nie obchodzi. Zresztą – nie masz nic do powiedzenia. Po co tracisz czas? Okrutne, ale prawdziwe. Zofia odpowiada, że nie zależy jej na poklasku, więc pytam, to po co to robisz? Odpowiedź – „bo mogę”.
Kończę tę bezcelową dyskusję – bloger uczy się całe życie. Takie mam nowe postanowienie, myślę sobie „peace” dziewczyno, pokój z tobą, chcesz z siebie robić kretynkę, droga wolna. W końcu masz do tego prawo.