Tęsknię za kinem lat 90. Za eksplozją wizji, która wtedy nastąpiła, przenosząc nas w fantastyczne rejony świadomości. Za wielkimi kreatorami obrazu, którzy rozpędzili wehikuł filmowy, przełamując granice emocji i gatunków.
Popatrzcie na paletę twórców, którzy wtedy debiutowali bądź odlecieli ze swoimi najlepszymi filmami. Quentin Tarantino, Lars von Trier, David Lynch, David Fincher, Terry Gilliam, Tim Burton, Emir Kusturica, Wong Kar-Wai, Darren Aronofsky, Thomas Vinterberg, Robert Rodriguez, Luc Besson, James Cameron czy bracia (a od niedawna siostry) Wachowscy.
Wiele razy zastanawiałem się, czym tłumaczyć ten wielki wybuch osobowości, bez których trudno wyobrazić sobie historię kina. Ich talenty wyrosły z nowoczesnych form kultury, która przestawała kojarzyć się tylko z filmem, teatrem, literaturą czy „sztukami plastycznymi”. Z okrzepłej w latach 80. popkultury, zwanej wtedy również, choć niezbyt precyzyjnie, kulturą komiksu. Napędził ich powiew wolności, którym zachłysnęliśmy się po roku 1989, pokonując bariery geograficzne, językowe czy światopoglądowe. Elektryzowała ich wreszcie rodząca się kultura technologiczna, która zapukała do domów wraz z ewolucją komputerów osobistych.
Tak, lata 90. okazały się wielowymiarowym Pendolino, które zabrało nas w podróż do przyszłości, realizując kultowe hasło Williama Gibsona „future is now”.
Teraz, po intelektualnym czy światopoglądowym przespieszeniu, zostało jedynie wspomnienie. Komputery stały się powszechnością, na którą częściej narzekamy, wolność trochę nam się przejadła, więc odbudowujemy coraz więcej granic, a komiksy, jak się ogólnie myśli, czytają głównie geeki z długimi brodami i poczochranymi włosami (choć to nieprawda).
Dziś możemy wspominać, słuchać techno, oglądać filmy Tarantino, pograć w stare gry. I odsuwać myśl, że „cholera, to było piękne, ale się skończyło”.
PS A może tak tylko piszę, bo wtedy byłem piękny, młody i chciałem zostać didżejem