Ulisses Teatru Słowackiego to opowieść o pamięci, samotności i próbie pogodzenia się z nią.
Michał Borczuch nie próbuje opowiedzieć Ulissesa Jamesa Joyce’a w sposób klasyczny. Zamiast adaptacji dostajemy coś znacznie bardziej ulotnego – teatr wrażeń, emocji i niedopowiedzeń. Tu przeszłość i teraźniejszość przenikają się, a postaci funkcjonują na styku snu i rzeczywistości, nieustannie dryfując pomiędzy wspomnieniami a tym, co tu i teraz.
Grany przez Krzysztofa Zarzeckiego Leopold Bloom próbuje pogodzić się ze stratą ukochanego syna, bez przerwy konfrontując się z własną pamięcią. Jego spacer po Dublinie to raczej podróż w głąb siebie, w której rozmowy, gesty i spojrzenia przywołują obrazy, od których nie potrafi się uwolnić. Żałoba, poczucie wyobcowania, lęk przed samotnością – Borczuch pozwala, by wszystkie te emocje nie tyle były wypowiedziane, ile by wybrzmiewały gdzieś między słowami. Bloom zdaje się obecny i nieobecny zarazem, jakby myślami nieustannie błądził gdzieś indziej – przy czymś, czego już nie da się zmienić.
Zbudowana na obrotowym podeście scenografia autorstwa Doroty Nawrot i efekty świetlne dodatkowo wzmacniają ten efekt. Jej głównym elementem jest duże, wygasłe palenisko – symbol utraconego domowego ciepła i rozpadających się więzi rodzinnych. Nie znajdziemy tu też realistycznego obrazu Dublina, bo miasto jest raczej przestrzenią wewnętrzną bohatera niż konkretną lokalizacją. Symbolika, nagłe zmiany perspektyw i płynność przejść między scenami sprawiają, że trudno powiedzieć, gdzie kończą się wspomnienia, a zaczyna rzeczywistość. W jednej chwili przestrzeń wydaje się pusta, w następnej zalewa ją światło lub dźwięk.
Momentem kulminacyjnym spektaklu Borczucha jest spotkanie Leopolda ze studentem, młodym poetą, Stephenem Dedalusem (w tej roli Karol Kubasiewicz), który niedawno stracił matkę. Podczas tego pozornie zwyczajnego spotkania Bloom dostrzega w Dedalusie namiastkę swojego utraconego syna; młody mężczyzna natomiast w Leopoldzie — odbicie samotności, które niebawem może stać się jego własnym losem. Ta rozmowa dwóch mężczyzn nie pozostaje bez wpływu na Molly i prowadzi widza do finału, w którym Martyna Krzysztofik jako Molly Bloom przejmuje scenę. Trwający 30 minut, nagromadzony latami milczenia, przepełniony erotyzmem monolog zdaje się płynąć z jej ust niemal nieprzerwanie. Jej opowieść jest i o pragnieniu, i o zmęczeniu, o buncie i pogodzeniu się z tym, co nieuniknione. Krzysztofik jest w tej scenie hipnotyzująca, choć pozbawiona wielkich gestów czy patosu.
Borczuch w swoim dwustuminutowym spektaklu nie prowadzi widza za rękę, nie daje gotowych interpretacji. Jedni zobaczą na deskach Słowaka historię człowieka zawieszonego między przeszłością a teraźniejszością; inni – obraz samotności, od której nie da się uciec. To teatr, który nie daje prostych odpowiedzi, ale długo nie pozwala o sobie zapomnieć.