Nadwozie
W Mini – i to niezależnie od tego, czy mówimy o podstawowej odmianie, czy o niedorzecznym John Cooper Works – cenię sobie prowadzenie. Te autka dają mnóstwo przyjemności z jazdy, skręcają z precyzją skalpela i pozwalają na zbudowanie jedności kierowcy z maszyną. Niemal tak, jak dawne, klasyczne Mini, nie bez powodu nazywane „piekielnym pudełkiem”. A że są przy tym cholernie twarde? No cóż, coś za coś. Ciężko o auto lepiej nadające się do miejskich szaleństw, niż Mini.
W tym przypadku mamy jednak przed sobą wyjątkowo mało miejską wersję Mini. Clubman – bo tak nazywa się opisywana odmiana – to sposób tej marki na kombi. Pięciodrzwiowe nadwozie z powiększonym bagażnikiem i drzwiami do niego otwierającymi się „jak w karetce” nie musi się podobać, ale z pewnością jest oryginalne. Choć może nie aż tak, jak poprzedni Clubman, zaskakujący małymi, tylnymi drzwiami otwierającymi się „pod prąd”. No i nie ma też tyle wdzięku, co pierwszy model noszący tę nazwę. Tak, taka wersja była oferowana także w starym Mini, dokładniej od 1969 do 1980 roku. Co prawda była prawdopodobnie najbrzydsza z dostępnych – ale po latach nie da się nie docenić uroku tego zabawnego, niedużego auta kierowanego głównie do właścicieli małych punktów handlowych i usługowych.
Nowy Clubman raczej nie przypadnie do gustu właścicielom warzywniaków. Będzie za to dobrze wyglądał pod modną, wegetariańską knajpą, W ogóle spodoba się bywalcom modnych miejsc – ale nie tylko. Pokazałem go mojej babci i była zachwycona… Z drugiej strony, słyszałem też wiele głosów mówiących, że wygląda nieproporcjonalnie, niczym karawan w skali mini. Kwestia gustu. Otwieranie dwuskrzydłowych drzwi z pilota lub po machnięciu nogą na wysokości zderzaka, robi wrażenie. Ciekawy jest też kolor (to śliwkowy?).