Wielu z nas marzy o amerykańskim śnie, a jeszcze inni marzą o samych musclecarach. Ja zaliczam się bardziej do drugiej grupy, aczkolwiek samochody zza Oceanu nie zawsze mają miliony koni mechanicznych i wielkie silniki. Jednym z nich jest Ford Edge i to on trafił na mój parking.
Miał spory kawałek, ponieważ auto produkowane jest w Kanadzie, więc to prawdziwy „amerykański” Ford. Taki z dieslem pod maską, lubiący trochę wypić, ale przystosowany do europejskiego klienta. Zwłaszcza w luksusowej wersji Vignale, która miała być submarką tego producenta.
Cechy podobne do tamtejszych aut to nie tylko pochodzenie. Edge jest sporym samochodem i na pierwszy rzut oka może lekko przerażać. Dokładnie rzecz ujmując ma ponad 4,8-metrowe nadwozie, zawieszone na ponad 19-centymetrowym prześwicie i 20-calowych kołach może lekko szokować. Wysoki grill (inaczej wyglądający w wersji Vignale) i maska w nowoczesnymi reflektorami najbardziej przypomina amerykańskie Fordy i rozróżnia Edge’a od europejskiej gamy.
Auto jest po prostu masywne, a w zarezerwowanym dla wersji Vignale specjalnym lakierze godnie reprezentuje się na drodze. Oczywiście pojawiły się tutaj tylko limitowane emblematy i żadne inne, tak jak w ostatnio opisywanej Fieście. Obchodząc cały samochód dookoła można stwierdzić, że ma swój urok. Z tyłu spory dyfuzor z dwoma końcówkami rur wydechowych również nadaje samochodowi agresji, chociaż żaden ciekawy głos się stamtąd nie wydobywa.