Ma pan na swoim koncie wiele filmów reprezentujących różne gatunki. Przy czym pana autorski styl można rozpoznać raptem po kilku kadrach. Skąd w Panu tyle energii i kreatywności?
To ciekawe, bo w zasadzie postrzegam się jako dość leniwą osobę. Uwielbiam robić filmy, ale nie jestem jednym z tych reżyserów, na których musi spłynąć błogosławieństwo, by mogli opowiedzieć konkretną historię. Mam szczęście do wyjątkowo ambitnych i kreatywnych współpracowników. Często zarażają mnie swoją wizją, nawet jeżeli początkowo nie jestem do niej przekonany. Biorę od nich energię i entuzjazm, staram się nigdy nie negować czyjejś pasji. Zastanawiam się jedynie, dlaczego w określonym momencie ktoś chce opowiedzieć właśnie tę historię. Kiedy zaczynamy nad nią pracować, przychodzi moment, że wszystko zaczyna do mnie docierać. Gatunek nie gra tu roli, mechanizm często jest podobny. Robienie filmów niewiele się od siebie różni, choć końcowy efekt może być odmienny. Na planie czuję się jak dziecko w sklepie z zabawkami. Staram się tym cieszyć, jak tylko mogę. Nie myślę wtedy o niczym innym. To co kreujesz, w jakiś sposób oddaje ciebie. Ciekawi mnie to, jak ludzie odbierają moje historie.
Jednym z ważnych elementów Pana twórczości, bez względu na gatunek, jest poczucie humoru, które przemyca Pan w kolejnych filmach.
Być może wynika to z faktu, że pochodzę z Osaki. To takie miejsce w Japonii, gdzie ludzie chyba trochę swobodniej podchodzą do życia i czerpią z niego wiele radości. Nie bez powodu to właśnie stąd pochodzi wiele komediowych talentów. Podchodzę do realizacji filmów bardzo serio. Może czasem nawet za bardzo, bo kiedy po dziesięciu latach patrzę na jakieś konkretne zdarzenie, to zastanawia mnie dlaczego wtedy się tak stresowałem. Nawet w najbardziej poważnych sytuacjach, staram się jednak znaleźć pewną ironię, absurd, pozwalające na nieco lżejszy ton. W Japonii lubimy interpretować poszczególne sceny i zastanawiać się, czy w danym momencie wypada się śmiać. Tymczasem ja podchodzę do tego w dużo bardziej organiczny sposób. Może działa tu prosty eskapizm i to rodzaj ucieczki od moich słabości. Jestem raczej tchórzem i boję się wielu rzeczy. Być może dlatego tak lubię mocnych bohaterów.
Czego się Pan boi?
Czasami patrzę na zwykłą fotografię i dostrzegam w niej coś strasznego. Oczywiście nie dotyczy to każdego zdjęcia, bo bym szybko oszalał (śmiech). Dokładnie z tego powodu nie oglądam horrorów. Kto chce płacić za to żeby zostać porządnie przestraszony?
Znajdzie się sporo takich osób.
Pamiętam, że kiedy chodziłem do liceum, na ekrany japońskich kin weszła „Teksańska masakra piłą łańcuchową” Toby’ego Hoopera. Poszedłem któregoś dnia zobaczyć jakiś film Chaplina, ale że była pełna sala odbiłem się od drzwi. Nie spieszyło mi się do domu, trafiłem do jakiegoś starego kina, a moją uwagę zwrócił plakat, na którym zobaczyłem krzyczącą, przerażoną blondynkę. To był właśnie plakat filmu Hoopera, a ja nie wiedzieć czemu pomyślałem, że może to być interesujące. Kiedy zaczęła się projekcja, szybko zdałem sobie sprawę, że to nie to czego oczekiwałem. To był szok. Wiele lat później na którymś z festiwali spotkałem Toby’ego i powiedziałem mu, że jest odpowiedzialny za moją wieloletnią traumę, która na dobrą sprawę trwa do dziś. Obdarzył mnie wtedy bardzo miły uśmiechem i odpowiedział: „Ok, dziękuję” (śmiech).
Rozmawiał Kuba Armata