„W zasadzie postrzegam się jako dość leniwą osobę” – tak przywitał mnie reżyser, który podczas tegorocznego festiwalu w Cannes pokazywał swój… setny(!) film. Zdradził zresztą, że pracuje nad kilkoma kolejnymi. Mowa o Takashim Miike, jednym z najbardziej wyrazistych i bezkompromisowych japońskich twórców. Niektórzy określają go mianem skandalisty, zwłaszcza w kontekście obrazowania przemocy oraz łamania seksualnych tabu. O „przypadkowym” jubileuszu, młodzieńczej fascynacji mangą i strachu, który ma wielkie oczy, z Takashim Miike, rozmawia Kuba Armata.
Trudno sobie to wyobrazić, ale „Blade of the Immortal”, z którym przyjechał Pan w tym roku do Cannes, to setny film w Pana dorobku. Dla większości reżyserów to nieosiągalna liczba.
Szczerze mówiąc podczas realizacji nie byłem nawet świadomy, że to już setny film. Gdyby było inaczej, pewnie by się nieco różnił. Dowiedziałem się o tym jednak znacznie później, kiedy „Blade of the Immortal” był już ukończony. Nie liczę swoich produkcji. Tę „setkę” traktuję tak naprawdę jak jeden długi film. Moim celem na pewno nie jest bicie rekordów w tej materii. Zamiast tej zawrotnej liczby wolałbym zrobić jeden film. Perfekcyjny pod każdym względem, który byłby idealną definicją kinowej rozrywki.
„Blade of the Immortal” to adaptacja popularnej w pana ojczyźnie mangi. Jaki jest Pana stosunek do tej formy, która podbiła nie tylko Japonię, ale ma rzesze wielbicieli na całym świecie?
Czytałem bardzo dużo mangi, kiedy byłem dzieckiem. Wtedy zaczęła się jej wielka popularność, którą możemy obserwować aż do dzisiaj. Lubiłem bohaterów jakich kreowała i ich niezwykłe zdolności. Z wiekiem ta relacja nieco się zmieniła, pewnie towarzyszy temu inny rodzaj entuzjazmu niż za młodzieńczych lat. Zwykło się mówić, że im więcej mamy do czynienia ze sztuką, tym stajemy się bardziej wybredni, a nasze oko jest mocno wyczulone. Szczerze mówiąc, nie jestem do tych słów przekonany. Wydaje mi się, że z każdego doświadczenia, nawet pozornie błahego, wynieść możemy coś wartościowego i interesującego. Musimy pewne rzeczy w sobie pielęgnować, bo z wiekiem mogą zanikać. Jak chociażby dziecięcy entuzjazm, o którym wspomniałem. Kiedy przygotowywałem się do realizacji tego filmu i sięgnąłem po oryginalną mangę poczułem się jakbym wrócił do lat swojej młodości. Czerpałem z tej lektury ogromną przyjemność. Miałem poczucie, że choć zrobiłem w życiu już wiele filmów, to doświadczenie było szczególne, w pewien sposób odświeżające.
Czy z Pana perspektywy podjęcie się adaptacji mangi to szczególne wyzwanie? Mam tu na myśli przede wszystkim warstwę wizualną.
To zupełnie inna sprawa niż w przypadku adaptacji, nazwijmy to – tradycyjnych powieści. Pytanie o wizualną stronę jest jak najbardziej zasadne, bo z tym wiąże się największe ryzyko. Kiedy ktoś w Japonii bierze się za przełożenie mangi na język kina, zazwyczaj spotyka się z dużą krytyką. Zwłaszcza ze strony wiernych fanów, którzy patrzą na to spode łba. Jednocześnie chodzi o to, żeby zrobić film, w którym odnajdą się ludzie nie mający żadnego doświadczenia z mangą. Pogodzenie interesów wszystkich nie jest łatwym zadaniem. Kolejnym jest przeniesienie specyficznego ducha mangi na karty scenariusza. Nie wszyscy mają do tego talent. Bo z jednej strony manga przekazuje historię w bardzo wizualny sposób, z drugiej jest jednak narracyjna. Autorowi scenariusza niełatwo zrozumieć uczucia autora oryginału.