Gdy piszę ten tekst, wielkimi krokami zbliża się tzw. czarny piątek, czyli zaimportowane ze Stanów Zjednoczonych przypadające na ostatni weekend listopada święto bezrefleksyjnej konsumpcji dóbr materialnych.
Brutalny opis, ale na myśl nie przyszły żadne inne słowa. To jak wystrzał na starcie, pozwalający rozpocząć morderczy bieg do celu. Piątek w ostatnich latach potrafi przeciągnąć się na cały tydzień, kusząc obniżonymi cenami, specjalnymi promocjami, przedłużonym otwarciem sklepów czy błyskawiczną kurierską dostawą. Z roku na rok szaleństwo rośnie i strach pomyśleć, co będzie, gdy nastąpi nieuchronna jego kulminacja.
A to dopiero początek, bo zaraz po czarnym piątku będą Mikołajki, a po nich – wiadomo – wir zakupów i stresu, trwający aż do końca zimowych przecen, czyli do lutego. Z niedużą przerwą na świętowanie z rodziną w okolicach Bożego Narodzenia, poprzedzonego zwykle setką publikacji na o tytułach w stylu „Jak przetrwać rodzinne święta i nie zwariować?”. Zastanawiam się, dlaczego nikt nie pokusi się o stworzenie poradnika, jak przetrwać świąteczne zakupy? W porównaniu do nich czas spędzony z rodziną, nawet tą niekoniecznie idealną, wydaje się spacerem po parku w słoneczny dzień. Co roku próbuję dociec, co tak naprawdę mnie w okresie przedświątecznym najbardziej zniechęca. Mogłabym odpowiedzieć, że tłok. Ale to nie to. Najgorszy jest brak refleksji, nawet cienia myśli, że wszystko, na co nabieramy przemożnej ochoty, jest sztucznie wykreowane dokładnie w tym celu. Z jednej strony śmiejemy się z filmików przedstawiających tłum wyważający drzwi do supermarketu ze sprzętem AGD RTV czy sklepu odzieżowego z najnowszą kolekcją projektancką, a z drugiej, w nieco mniejszej skali, zachowujemy się dokładnie tak samo.
Może dlatego każde odstępstwo od reguły robi takie wrażenie
Pośród dopadających mnie zewsząd grafik z liczbami i procentami, poprzedzanymi, a jakże, wyraźnym minusem, krzyczących na cały głos: „Teraz albo nigdy!”, zaplątały się dwa całkiem odmienne zdarzenia. Jestem pewna, że gdybym zaczęła szukać, znalazłoby się ich więcej. Ale nawet dwa poruszyły. Polska marka Tyszert na swoim Facebooku wystosowała oświadczenie. Ponieważ jej twórcy postanowili nie reagować na niepisany obowiązek zorganizowania „czarnego piątku”, spotkali się z zaskakującą liczbą pytań o tenże. No bo jak to? Wszyscy robią, a oni nie? W pięciu punktach rzeczowo poruszyli temat jakości, ustalania cen, szacunku dla kupujących (nie w czarny piątek, a zwykły czwartek za połowę więcej) oraz wątpliwej wartości chwytów marketingowych.
Drugi przykład przypłynął z USA. Jenna Wilson i Cary Vaughan, założycielki marki Ace & Jig, słynącej z absolutnie przepięknych ręcznie wykonywanych tkanin, jakiś czas temu zauważyły, że klientki poszukują ich projektów z minionych sezonów, traktując te ubrania jak kolejne elementy domowej kolekcji. Większości nie da się już kupić, ale zdarza się dość często, że ktoś ma dany towar „na zbyciu”, a w zamian najchętniej przyjąłby coś z tą samą metką. Pomysł? W tym roku pod egidą Ace & Jig odbyło się na całym świecie aż trzydzieści tzw. swapów, czyli imprez polegających na wymianie ciuchów. Te nieduże, lecz urocze przedsięwzięcia, otrzymały nawet specjalny hashtag: #TakingBackBlackFriday i przyciągnęły uwagę największych magazynów związanych z modą. W czasach nadmiernej konsumpcji taka alternatywa niesie szczególny sens. Bo czym jest ten czas dla marek? Zwłaszcza tych mniejszych, które dbają o każdy aspekt produkcji, próbując zachować dla swoich klientów jak najkorzystniejsze ceny? Czy lepiej włączyć się do gry, czy ustalić własne zasady?
Ten nieszczęsny czarny piątek uruchamia owczy pęd
Skoro marka A zrobiła promocję, marka B nie może być gorsza. Skoro pani A obkupiła się w sklepie, pani B musi zrobić to samo, bo czym się pochwali, gdy czarny weekend minie? Jeśli się opamiętamy, jest szansa, że za jakiś czas będziemy się po takim weekendzie przechwalać, na ile promocji nie daliśmy się nabrać albo jak udała się akcja lokalnego ciuchowego recyklingu. Póki co trzeba się przygotować na ciężki miesiąc. Bo ja tu sobie piszę o świadomej konsumpcji i zdrowym rozsądku, a w telefonie wyskakują kolejne powiadomienia o zniżkach w ulubionym sklepie internetowym. Mogłabym je wyłączyć, ale brak mi silnej woli…