Musi być czerwona, to wiadomo. Odcień czerwieni musi pasować do naszej osobowości – no ba! A także do karnacji i stylu ubierania się. W sumie nie powinniśmy zapominać o fryzurze czy porze roku. Raz dobrana będzie służyć na wieki. Albo do momentu wycofania ze sklepowych półek. Bo biznes musi się kręcić, a klient – poszukiwać nowych wrażeń.
O idealnej czerwonej szmince naczytałam się sporo i sporo napisałam. Swego czasu naszukałam się rzeczonego ideału, by następnie robić wrażenie, fundując ustom poważny makijaż i nosząc go wraz z nonszalancko dobraną garderobą, najlepiej w paryskim stylu (cokolwiek to znaczy). Wiem już, że służą mi odcienie matowe z domieszką brązu. Za to najbardziej nietwarzowy jest błysk idący w niebezpiecznie kiczowaty pomarańcz. Wolę cienkie warstwy niż nakładanie czegoś, co przypomina kit. I raczej w płynie lub flamastrze niż klasycznym sztyfcie. Choć ten ostatni, jeśli trafi się w dobrym kolorze, jestem w stanie zaakceptować. Wydawałoby się, że to wystarczy, prawda? Nie w roku 2019, drodzy Państwo. Absolutnie nie.
To nie był żaden proces. Postanowienie przyszło z dnia na dzień.
Jakiś impuls, może spojrzenie na własnego psa, może jakiś artykuł na temat testów na zwierzętach – i to nie jakoś bardzo daleko, ale tu, w Europie, niemalże pod naszym nosem. Postanowiłam przejrzeć własną kosmetyczkę pod kątem etyki i zamarłam. Byłam przekonana, że skoro kupuję kosmetyki w Unii Europejskiej, która testów na zwierzętach zakazała w 2013 roku, nie muszę nic sprawdzać. Tymczasem wystarczy, że kosmetyk jest np. dystrybuowany w Chinach, które testów takich wymagają, i nic już nie jest oczywiste. Koreańska pielęgnacja?
Zaglądam na blog Logical Harmony, prowadzony przez Tashinę Combs i sprawdzam po kolei każdy produkt. Już wiem, że muszę się pożegnać z genialnymi farbkami do ust (czerwonymi, rzecz jasna), ale ze smutkiem stwierdzam, że nawet marka znana z trzymania się z dala od okrucieństwa należy do koncernu, który z testów się nie wycofał i chyba nawet nie ma zamiaru. Polskie marki? Odpowiedzi szukam na blogu Happy Rabbit i u Pink Mink Studio. Dziewczyny są tak miłe, że rozwiewają moje wątpliwości nawet w prywatnych wiadomościach. Najbardziej dziwi mnie to, że sporo marek określa się mianem wolnych od okrucieństwa, ale nie jest w stanie zapewnić, że żaden składnik ich kosmetyków nie był na którymś etapie testowany na zwierzęciu. Jestem zła, że muszę samodzielnie dochodzić do informacji, które powinny być podane wielkim drukiem na opakowaniu.
A gdyby tak w tych pięknie oświetlonych drogeriach?
W tych, które za chwilę będą nas kusić świątecznymi zestawami dwa w cenie jednego i specjalnymi, limitowanymi edycjami ulubionych szminek, postawić półki z oznaczeniem: „kosmetyki wolne od okrucieństwa”… Co by się stało? Podejrzewam, że gdybyśmy zobaczyli, jak niewiele ich jest w całym mnóstwie kosmetycznych pokus, może coś zaczęlibyśmy robić. Ale to się nie stanie. Będzie półka wegańska (nie mylić z tzw. cruelty free!), półka bio, półka eko i co tylko jeszcze przyjdzie nam do głowy. Ale okrucieństwa nikt nie chce napiętnować. Niech pozostanie gdzieś oznaczone małym druczkiem, najlepiej na podstronie podstrony producenta.
Przynajmniej może dzięki temu zaczynami sami dociekać, interesować się i zadawać pytania. Mało to pocieszające, szczerze mówiąc. Ale – choć właśnie tracę szansę na kolejną intratną współpracę ze światową marką kosmetyków – wolę odpisać, że jestem przeciwna ich działaniom, niż wrzucać selfie w ich najnowszej szmince. Nawet jeśli by się okazało, że była to czerwień mojego życia.