Kiedyś, jeszcze przed 1989 rokiem, a także zaraz po zmianie systemu, byliśmy mocnym graczem na rynku międzynarodowej produkcji. Potem produkcję przenoszono daleko na wschód, a na rynku sprzedaży zaczęły dominować sieciówki. Teraz trzeba odbudowywać przemysł z popiołów.
Jeżdżę do Francji zamawiać tkaniny, bo w Polsce nie produkuje się ich w takiej jakości, jak potrzebuję. Pod Paryżem działa na przykład fabryka, która tworzy materiały dla największych domów mody, jakość jest obłędna. Ale zawsze szyję w Polsce. Rozmawiam właśnie z dwoma szwalniami w okolic Bielska, które się odbudowują po upadku, jest sprzęt, są wyszkoleni ludzie, mam nadzieję, że uda się je znów uruchomić.
Wydawało mi się, że w dobie boomu na polską modę zapotrzebowanie na pracę szwalni jest duże.
Pojawia się wiele nowych polskich firm, mamy utalentowanych projektantów, ale brakuje infrastruktury. Na Zachodzie to wszystko kręci się od wielu lat, moda stała się częścią kultury. W Polsce zepchnięto ją do roli „zapotrzebowania człowieka na ubiór”. Nie mamy prawdziwego fashion weeka, nie możemy odwołać się do tradycji, musimy to wszystko dopiero zbudować i połączyć w jeden dobrze funkcjonujący system. Jeżeli to się uda, a ludzie będą mieli za co kupować lepsze ubrania, polska moda zacznie się naprawdę kręcić.
Tymczasem u nas ciągle rządzi niska cena – to ona w dużej mierze decyduje, czy i co kupujemy.
To się musi zmienić. Uszycie porządnego t-shirtu w Polsce kosztuje 80 zł, gdy dodamy do tego koszty firmy, marżę sprzedającego, wychodzi 290 zł w sklepie. Jeśli zamawiam tej samej jakości produkt w Chinach, płacę za niego 5,50.
Myślę, że musi się zmienić nasze, klientów, podejście. Obserwuję, że to, co określa się mianem mody na polskich projektantów, jest w dużej mierze zjawiskiem medialnym, o którym piszą gazety, portale, blogerzy, mówi radio czy telewizja. A gdy chcemy coś kupić, idziemy często do sieciówki w galerii handlowej, by wydać magiczne 39,90 lub 99,90.
Nazywam to klaustrofobią, która wynika trochę z naszych kompleksów wyniesionych z poprzedniego systemu. Kusi nas fakt, że za podobne pieniądze można mieć rzecz znanej, międzynarodowej marki. Ja sama, gdy kupuję prezenty na święta, staram się wybrać coś, co zostało wyprodukowane w Polsce. Wychowałam się w polskiej rodzinie na Białorusi, w Związku Radzieckim, pamiętam jak marzyliśmy o czekoladzie z RFN, choć nie smakowała wcale lepiej od naszej. Polskim produktom brakuje dobrego PR-u, przekonania ludzi, że warto za nie zapłacić tyle, co za marki zagraniczne. Trzeba poszerzyć świadomość klientów, mówić głośno o tym, że polski produkt jest równie dobry. Dzięki temu będzie ich cieszył tak samo, jak Chanel czy Louis Vuitton.
Myślisz, że taką świadomość możemy zbudować także na zewnątrz, a polska moda zacznie być rozpoznawalna, jak made in Italy czy fabrique en France?
Na świecie poszukuje się oryginalnych rzeczy wysokiej jakości. Zamożni Arabowie są na przykład znużeni wielkimi domami mody, poszukują nowych marek, w które chętnie ubiorą rodzinę i znajomych. Ich absolutne must have to zamówić na wyłączność projektanta, który stworzy kolekcję specjalnie dla nich. Cenią jakość i potrafią za nią zapłacić. Myślę, że potrzebujemy czasu. Podejście polskiego odbiorcy się zmienia, ale dzieje się to powoli.
A Twoi klienci? Kto kupuje ubrania made by Natasha Pavluchenko?
Mam to szczęście, że jestem projektantką, która żyje ze sprzedaży ubrań, a nie swojego wizerunku. Moje klientki potrafią docenić wysoką jakość, przychodzą i mówią: „słuchaj, wyciągnęłam tę sukienkę po latach z szafy i nadal świetnie wygląda”. Może to nie jest najlepsze pod względem komercyjnym (śmiech), ale dzięki temu udało mi się zbudować więź z klientem.
Pokazywałaś niedawno swoją kolekcję na Monte Carlo Fashion Week. Jak tam reagowano na modę z Polski?
Był prawdziwy szał. Chcą nas, chcą sprzedawać, mamy dobrą jakość, konstrukcję i tkaninę. Jeśli masz limitowaną serię, coś co dla tamtejszych klientów jest „wow”, zapotrzebowanie okazuje się bardzo duże. Ludzie z Monako doceniają, jeśli tworzysz coś oryginalnego, czego nie ma w co drugiej szafie. Zaskoczyło mnie tylko jedno: w Monte Carlo wiele kobiet poddaje się zabiegom estetycznym, więc ich sylwetki są trochę inne niż typowe „eski” czy „emki”. Należy zmienić konstrukcję ubrań, by dostosować się do ich potrzeb.