– Czasem sobie myślę, że byłabym w stanie zrobić ci krzywdę. Taką najgorszą! Tak mnie denerwujesz! – cedzę przez zęby, dysząc jak wściekły pitbull.
– Odkryłaś Amerykę! Mało to ja się przez ciebie wycierpiałem?
– Prze-pra-szam! Zazwyczaj sam sobie byłeś winny!
– Aaaa no to już ustalone. Ty to zawsze nieskazitelna. Dajże mi spokój!
– Pfff! Ja ci dam spokój! Chyba się zapominasz! Jeszcze będziesz błagał o ten mój nie-spokój!Rozpuściłam cię i teraz strugasz kozaka! Dlatego i tak z tobą znowu zerwę, nie ma co się gorączkować – uśmiecham się jadowicie
– Zerwiesz? Znowu? Nie będzie żadnego zrywania Dębogórska!
– Zobaczymy!
I gdy tak z moim ukochanym po raz kolejny wypominamy sobie rany zadawane przez pół życia, trochę się z tego śmiejąc, a trochę jednak dalej przyznając się bólu. Wymachując rękami, kręcąc gałkami ocznymi i chodząc za sobą po wszystkich pomieszczeniach, wyobrażam sobie, że w tle słyszę głos Krystyny Czubówny:
„Agresja stanowi podszewkę pożądania i jest to jeden z powodów, które sprawiają że romantyczność jest taka krucha. Podtrzymanie romantyzmu wymaga akceptacji poczucia, że ktoś może nas zranić, oraz agresji. Im mocniejsze pożądanie, tym większe poczucie narażania się i tym bardziej destrukcyjna agresja. (…)
Ponieważ romantyczność wzbudza nadzieje, pragnienie i zależność, a nadzieje, pragnienie i zależność zawsze niosą ze sobą ryzyko poniżenia, w miłości nie da się uniknąć niebezpieczeństwa. Agresja jest cieniem miłości, nieodłącznym towarzyszem romantycznej namiętności. Upadku romantyczności nie powoduje zanieczyszczenie miłości agresją, ale nieumiejętność podtrzymania niezbędnego napięcia między nimi”.
To fragment książki Stephena Mitchella „Czy miłość trwa wiecznie? Dzieje namiętności na przestrzeni wieków”. Książka, która o miłości mówi dużo prawdziwych i odkrywczych rzeczy, między innymi o tym, że zdolność kochania pociąga za sobą umiejętność tolerowania i przeciwdziałania własnej nienawiści.
Mitchell wymienia składniki, które składają się na namiętny żar: jest nimi pożądanie, agresja i zależność.
Gdy w związku triada zostaje rozdarta jeden z partnerów odczuwa i przejawia tylko agresywną pogardę, a drugi zależność i pożądanie. Brzmi dość zawile i takie jest, ale do tego naprawdę genialne, bo Stephen
Mitchell wielkim psychoanalitykiem był. Mówił, że nuda i marazm jaki uznajemy za coś, co w związku po prostu nastaje, tak naprawdę tworzymy sami, pozbawiając się żywej wyobraźni, deseksualizując i dewaluując partnera.
Gdy rozmawiam z ludźmi, słyszę czasem że cenzurują się przed partnerem/partnerką i z ogromną starannością starają się namalować obraz swojego partnera jako przewidywalnego i bezpiecznego, siebie ubierając w równie fałszywe płaszcze. Ten obraz jednak staje się po czasie taki, jakim miał być: nudny i przewidywalny.
Dlatego zachęcam do malowania swoich postaci w miłości, jako osób prawdziwych. Nieprzewidywalnych, nigdy do końca nie poznanych, zawsze interesujących. Mających tyle samo powodów aby z nami zostać jak i powodów aby odejść.
No cóż. Ja po prostu mam wrażenie, że miłość bez negatywnych emocji, smutku, strachu i napięć jest dla dorosłych jak Święty Mikołaj dla dzieci.
Gdy przestają w niego wierzyć płaczą, że cała opowieść, piękna bajka, której byli bohaterami nie istnieje. Mieli dostać w magiczny sposób cały gang słodziaków, a dostali kredyt hipoteczny.
Miłość, a raczej namiętność często boli. Jakiś czas temu, na fejsbukowej grupie o tematyce seksualno-związkowej natknęłam się na post, w którym członkowie grupy byli pytani jak to jest u nich z tą erotyczną iskrą. Czy to prawda, że po latach ona MUSI zgasnąć? I pytanie komu nie zgasła?
Ku mojej radości odnalazło się nie kilka, a kilkadziesiąt osób, które deklarowały że ich związki pomimo stażu pięciu, siedmiu, piętnastu lat są bardziej elektryzujące i pełne namiętności niż „na początku”. Gdy zaczęło się drążenia tematu, okazało się, że w namiętnych związkach pary przeżywają dużo złości. Przeżywają ją DOBRZE. Wyrażają siebie z całym repertuarem emocji, a jednak uważają aby złość nie zniszczyła ich uczuć i nie przekroczyła granicy szacunku, za którą stoi pogarda.
Mało mówimy o tym jak znaleźć dobre, konstruktywne miejsce na złość i agresję w związku.
Wolimy udawać, że możliwe jest tworzenie relacji pozbawionej elementu ryzyka. Często naszą ciemną stronę staramy się przed ukochaną osobą nie tylko ukryć, ale całkiem zaprzeczyć jej istnieniu. Wtedy często tracimy jakąś część siebie i energię, która napędza związek.
W tym czasie pary które przyznają rację bytu prawdzie o tym, że mają swoje mroczne przestrzenie (chociażby swoje własne, zamknięte na klucz erotyczne ogrody), przeżywają rozkwit namiętności. Takie podejście skutkuje utratą poczucia bezpieczeństwa jakie daje wygodna, miła i ugłaskana relacja. Osoby, którym zależy na żywych, bliskich związkach powinny wiedzieć, że bardziej niż utraty iluzorycznego bezpieczeństwa, powinny bać się braku autentyczności.
Dlatego gdybym była Świętym Mikołajem, ci, którym jednocześnie zależy aby mieć namiętne i wygodne związki, pod choinką znaleźliby poczucie bezpieczeństwa i przewidywalność. Tak, aby mieli odwagę nie szukać ich w miłości.