Spór o czerwone podeszwy. Jakiś czas temu na ustach wszystkich był głośny wyrok Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, rozstrzygający spór między holenderską firmą Van Haren, a Christianem Louboutinem, na korzyść projektanta. Louboutin powiedział kiedyś: „Nie zniósłbym, gdyby ktoś spojrzał na moje buty i powiedział O Boże! Wyglądają na takie wygodne!”. Projektant ewidentnie nie mógł też znieść myśli, że ktoś na widok jego butów powiedziałby „O Boże! Czerwona podeszwa? To tak jak w sklepach Van Haren!”, co zaowocowało sprawą przed TSUE.
Szczerze powiedziawszy, specjalnie się Louboutinowi nie dziwię.
Różne rzeczy jestem w stanie w modzie znieść. Mam nawet w swojej szafie półkę „kiczu kontrolowanego”, z cyklicznie rosnącą kolekcją świątecznych swetrów inspirowanych „Dziennikiem Bridget Jones”. Przeżyłam kreszowe dresy (co prawda w błogiej, dziecięcej nieświadomości trendów, ale uważam, że mogło mnie to spaczyć na całe życie!), przeżyłam skarpetki w sandałach (z trudem, ale jednak), przeżyłam nawet (z jeszcze większym trudem) białe kozaczki. Jest natomiast coś, czego przeżyć nie mogę – podróbki i żerowanie na cudzej renomie.
Z punktu widzenia konsumenta należy powiedzieć, że nie jest żadnym prestiżem noszenie torebki z logo YSL kupionej na bazarku w Bułgarii, ani też produktów ewidentnie „inspirowanych” pracami projektantów i wykorzystującymi ich najlepsze pomysły. „Jakieś” buty z czerwoną podeszwą, nawet jeśli Louboutinów nie udają celowo, zawsze będą wyglądać jak próba żerowania na marce.
I nigdy Louboutinami nie będą. Tak jak spaghetti à la carbonara to nie to samo co spaghetti alla carbonara. Różnica jest subtelna na pierwszy rzut oka, a jednak zasadnicza w praktyce – carbonara ze śmietaną? Och, proszę…
My, kobiety od dziecka karmione jesteśmy miłością do butów.
Kopciuszek nauczył nas tego, że głównym kryterium w poszukiwaniachpartnera na całe życie jest to, czy potrafi rozpoznać nas po idealnie dopasowanym do stopy pantofelku (moim zdaniem, to trochę słabe kryterium, ale ponoć „żyli długo i szczęśliwie”). Wyobraźcie sobie jednak co by było, gdyby królewicz, zamiast szklanego bucika założył Kopciuszkowi na stópkę jakieś plastikowe badziewie. Sądzę, że bajka miałaby zgoła inne zakończenie.
W sprawie między Christianem Louboutinem a Van Haren chodziło o to, czy zastosowanie koloru czerwonego do podeszwy obuwia może podlegać ochronie na gruncie prawa znaków towarowych. Warto dodać, że Louboutinowi nie chodziło tu o konkretny kształt podeszwy, ale o zaznaczenie pewnej figury celem umiejscowienia koloru w konkretnym miejscu buta.
Innymi słowy – gdyby Louboutin zdecydował się na produkcję obcasów w czerwonym kolorze, w jego opinii produkcja takich butów przez kogoś innego nie podlegałaby ochronie z prawa znaków towarowych, przynajmniej do momentu, w którym projektant zdecydowałby się na rejestrację i tego znaku.
Van Haren swoją linię obrony opierał na wywodzonym z Dyrektywy Parlamentu Europejskiego i Rady 2008/95/WE z dnia 22 października 2008 r., zakazie rejestracji lub konieczności unieważnienia zarejestrowanych oznaczeń, składających się wyłącznie z kształtu zwiększającego znacznie wartość towaru. Chodzi o to, aby nie doprowadzić do monopolu na rynku, będącego efektem tego, że tylko jeden producent uprawniony jest do produkowania elementu, który pozwoliłby mu śrubować ceny.
Sąd w Hadze zadał Trybunałowi pytanie.
Czy „kształt” w rozumieniu Dyrektywy to tylko cecha trójwymiarowa towaru, związana z jego konturem, rozmiarem i objętością czy też odnosić się może do koloru? Trybunał w swoim wyroku podkreślił, że czerwone podeszwy Louboutina nie mieszczą się w zakresie zakazu. Istotą chronionego znaku nie jest bowiem kształt, a kolor. Wskazanie kształtu ma na celu tylko i wyłącznie umiejscowienie koloru w konkretnym miejscu buta.
Co ciekawe, jak wcześniej wskazywał rzecznik generalny Maciej Szpunar, obuwie projektanta można by rozpatrywać pod kątem tegoż przepisu. Dostrzegał on niebezpieczeństwo zmonopolizowania koloru w związku z elementem kształtu towaru, co stanowiłoby przeszkodę dla konkurentów rynkowych. Jednocześnie, rzecznik stwierdził że zakaz nie ma uzasadnienia, gdy korzyść materialna wynika z reputacji znaku lub właściciela.
Całe szczęście, Trybunał dostrzegł to, czego nie zauważył rzecznik – Louboutin zarabia na swoich butach niebotyczne pieniądze nie dlatego, że mają czerwoną podeszwę, ale dlatego, że dzięki tej czerwonej podeszwie wszyscy wiedzą, że ma się na nogach Louboutiny. A to przecież prawda stara jak świat, że ubieramy się nie dla samych siebie, ale dla poprawienia sobie humoru i samooceny, głaskanych podziwem innych ludzi. Przecież dokładnie o to chodziło w Kopciuszku, czyż nie?