Pałac festiwalowy w Cannes, tuż przed godziną 19, a zatem uroczystą premierą jednego z filmów walczących o Złotą Palmę. Po dwóch stronach czerwonego dywanu ściśniętych kilkuset fotografów w pełnym rynsztunku. Każdy z nich w eleganckim czarnym smokingu i każdy z numerkiem, który ściśle odpowiada pozycji, jaką zobligowany jest zająć.
Jeżeli stanie na nie swoim miejscu, w najlepszym wypadku grzecznie wyprosi go ochroniarz, w najgorszym odbierze akredytację na czas trwania festiwalu. W odpowiednich odstępach przechodzą po dywanie kolejne gwiazdy. Flesze błyskają z takim natężeniem, jakby rozpętała się właśnie solidna burza z piorunami. Do wejścia sposobi się kolejna elegancka kobieta. Nagle od jednego ze stojących najbliżej niej fotografów pada głośne: „no name”. Wszyscy spuszczają aparaty, odwracają głowy, nie zostaje zrobione ani jedno zdjęcie. Krótka ścieżka splendoru zamienia się w bardzo długą drogę upokorzenia. Bez litości. Takie właśnie jest Cannes.
To miejsce, niczym piękny sen, pobudza wyobraźnię. Prażące słońce na pozbawionym choćby jednej chmurki niebie, upajający lazur morza, a na najważniejszym bulwarze La Croisette niespiesznie spacerujące gwiazdy kina (i nie tylko) na wyciągnięcie ręki. Przez dwa majowe tygodnie większa szansa jest bowiem na to, by spotkać tu kogoś z pierwszych stron kolorowych gazet czy plotkarskich portali, niż wspomnianego „no name’a”.
Trudno się dziwić, że sklepikarze największych marek od Cartiera przez Gucciego, Pradę po Louisa Vuittona zacierają ręce, bo ich urobek w tym czasie będzie pewnie tak duży, że śmiało po zakończeniu festiwalu mogliby iść na 11-miesięczny urlop. Od wczesnych godzin porannych do późnych nocnych Cannes pławi się w luksusie, często będąc przez to nazywane targowiskiem próżności.
Nie ma w tym przypadku, bo w równej mierze co o filmach, mówi się w trakcie festiwalu o efektownych kobiecych kreacjach z czerwonego dywanu.
Weszło to w powszechną rutynę. Klną na to jedynie dziennikarze filmowi, zwłaszcza ci bardziej doświadczeni, pamiętający jeszcze „stare, dobre czasy”. „Kiedyś każdego dnia przez telefon słowo po słowie dyktowałem mojemu redaktorowi relację z tego, co zobaczyłem. Ludzi interesowały nowe filmy Godarda, Felliniego czy Wajdy. Dzisiaj portal, który mnie tu wysłał, czeka przede wszystkim na opisy skandali, wpadek bądź towarzyskich przetasowań”. Żalił mi się jeden z cenionych amerykańskich krytyków. To zresztą kwestia, która od dobrych kilku lat cyklicznie powraca w trakcie festiwalu.
Czy wciąż w tym wszystkim jest miejsce na wyznaczanie nowych filmowych dróg i kształtowanie mód, ale nie tych związanych z ubiorem? Jedna z polskich reżyserek, obecna w tym roku w Cannes, w prywatnej rozmowie przekonywała, że dużo lepiej czuje się pod tym względem na organizowanym przez Roberta Redforda Sundance Film Festival niż na Lazurowym Wybrzeżu. A jednak, kiedy w sali projekcyjnej gasną światła, udaje się zapomnieć o całej otoczce i liczy się przede wszystkim dobre kino.
Tego podczas 71. edycji festiwalu było całkiem sporo, a za najlepszy przykład niech służy „Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego.
Nowy film reżysera „Idy” przyjęty został owacyjnie, zarówno podczas pokazu prasowego, jak i uroczystej premiery. Od tego momentu upatrywano w nim zresztą jednego z głównych faworytów do zdobycia najważniejszego lauru canneńskiej imprezy. To ostatecznie się nie udało, ale fakt, że Pawlikowski odebrał Złotą Palmę dla najlepszego reżysera, uznać należy za spektakularny sukces polskiego kina. Producentka „Zimnej wojny” Ewa Puszczyńska przekonywała, że to najlepsza z możliwych nagród, bo z jednej strony honoruje wyjątkowy talent reżysera, z drugiej natomiast sam film. A o nim było głośno także wśród dziennikarzy.
Peter Bradshaw z prestiżowego „The Guardian” przyznał „Zimnej wojnie” maksymalną notę. Wtórowali mu inni krytycy, przekonując (wcale nie na żarty!), że dla odtwórczyni roli głównej Joanny Kulig gotowi są porzucić własne żony. „Ludzie rozpoznawali Joasię na ulicy. Robili sobie z nią zdjęcia, pozdrawiali, gratulowali. Dla niej musiało to być niesamowite” – wspominała Puszczyńska. Kto wie, może właśnie narodziła się nowa gwiazda canneńskiego czerwonego dywanu i nikomu nie przyjdzie do głowy, by przypadkiem krzyknąć „no name”.