Ach, jak lubię słyszeć to pytanie. Zwłaszcza, gdy w odpowiedzi mogę podać polskie nazwisko. Jeszcze parę lat temu, gdy jak co sezon wybierałam się na łódzki tydzień mody, moja ambicja, by mieć na sobie tylko polskie marki, pozostawała okrutnie niespełniona. Owszem, zawsze mogłam liczyć na Anię Kuczyńską czy MMC, ale kwestii akcesoriów czy obuwia nie dało się tak łatwo rozwiązać.
Jest rok 2018, a ja piszę ten tekst odziana od stóp do głów w rzeczy z metką „made in Poland”. Bluzka: Elementy. Spódnica: Est byS. Kapcie: Lunaby. Za moment wyjdę do sklepu po coś na obiad. Z modnym koszykiem w ręku. Koszyk z rogożyny, czyli pałki wodnej – naszego wspaniałego surowca, w którym właśnie zakochuje się cały świat. Będzie polski portfel, polska torebka, a nawet polskie etui na komórkę. Można? Można!
Cudze chwalicie, swego nie znacie. Tak sobie myślę, widząc tłumy na wyprzedażach w sieciówkach. Czy te same tłumy narzekają potem na jakość produktów, żaląc się, że t-shirt stracił kształt po jednym praniu? Owszem, za jakość trzeba trochę więcej zapłacić. Ale zawsze powtarzam: zrezygnujesz z dwóch sukienek w Zarze i już masz jedną porządną od Justyny Chrabelskiej. Pamiętam wizyty zagranicznych gości, najpierw w domu moich rodziców, a potem już w moich prywatnych czterech ścianach.
Czym byli najbardziej zainteresowani? Lokalnymi produktami.
W latach osiemdziesiątych pozostawała Cepelia – nigdy nie zapomnę błysku w oczach pewnej znajomej Australijki, gdy kupowała wściekle zieloną góralską chustę. Nie rozumiałam tego zachwytu, folklor wydawał mi się wówczas przaśny, dobry raczej na bal przebierańców lub specjalne zajęcia z rytmiki. Z czasem to się zmieniło, a gdy spoglądam na wybiegi, całkiem współczesne, widzę bardzo dużo inspiracji i szacunku. Miałam sporo żalu do naszych projektantów, którzy zupełnie nie wykorzystywali potencjału ludowej tradycji. Zdarzały się wyjątki: Arkadius, Joanna Klimas, Teresa Seda. Ale to była raczej praca na gotowych elementach niż porządna reinterpretacja.
Już w czasach, gdy prowadziłam swój blog, gdy tylko przyjeżdżała znajoma z innego kraju, kierowała się do mnie, bym zabrała ją na prawdziwe polskie zakupy. I nagle spoglądałam innymi oczami na wszystko, co mamy wokół. Jedna zapałała niepoprawną miłością do bolesławieckiej ceramiki, niemalże płacząc, że jej się te wszystkie talerze nie zmieszczą w walizce. Inna pokochała nieistniejącą już markę, którą dziś określilibyśmy mianem „streetwearowej”, Cock’n’Bull Story i wykupiła połowę asortymentu. Kolejna wykonała najazd na Sukiennice i wróciła do domu ze skórzaną góralską torebką. A że była blogerką, w jej otoczeniu na owe torebki zrobił się istny szał. Mam podejrzenia, że kierpce w kolekcji Celine sprzed paru lat również mogły być związane z taką historią.
Na dalekich wakacjach sama mam podobnie.
Szukam lokalnych rzemieślników, butików z ich wyrobami, porządnych, oryginalnych pamiątek. Po ostatnim pobycie w Hiszpanii mam smętne refleksje. Najbardziej turystyczne miejsca przepełnione są produktami prosto z Chin, różniącymi się od tych z Włoch czy Francji jedynie napisem z nazwą miasta. Kompulsywnie zbieram koszyki, miałam nadzieję na spore zakupy w jednym z najbardziej koszykowych krajów świata. No i co? Wielki smutek, sto procent niepowodzenia. Chciałoby się powiedzieć: nie martwmy się, nie tylko u nas jest ciężko. Na szczęście do gry weszło nowe pokolenie i walczy ono jak stado lwów, by szersza publiczność wreszcie dostrzegła, ile dobrego dzieje się tuż za oknem.
Ręcznie tkane dywany, makramy, wyplatane kosze, wiązane siatki – choć kusi, by jednym kliknięciem zamówić to i owo z Urban Outfitters czy Anthropologie (o AliExpress nie wspominając), warto wcześniej się zorientować, czy przypadkiem źródło nie bije obok nas. Tak odnajduję Stowarzyszenie Serfenta, która ma na celu zachowanie i przedłużenie polskiej tradycji plecionkarstwa. Grupa jeździ po kraju, by zdobywać wiedzę i doświadczenie oraz przekazywać je dalej. Oferta sprzedażowa jest niewielka, ale chwyta za serce.
Bo brak tu masowej produkcji, każdy egzemplarz wykonany jest ręcznie z lokalnych surowców.
Jeszcze bardziej wzruszają historie, jak dzięki internetowi tradycyjne polskie kosze wyplatane są po drugiej stronie kuli ziemskiej. Bo ktoś zobaczył instrukcję wykonania na YouTube, a ktoś inny zdobył książkę „Plecionkarskim szlakiem Wisły” wydaną przez stowarzyszenie. Z pomocą Serfenty można wypleść własny koszyk, wystarczy zapisać się na warsztaty i odnaleźć pokłady cierpliwości (co zresztą wkrótce zamierzam).
Ta bluzka, w której siedzę, też nosi w sobie ciekawą historię. Marka Elementy wszystko tworzy w Polsce, nawet swoje tkaniny oraz… autorskie kolory (tej jesieni w roli głównej ciemna zieleń, zaprojektowana specjalnie dla marki). Robiąc u nich zakupy, możemy poznać dokładne koszty produkcji, cena każdego produktu na stronie jest podzielona na cztery składowe.
I nagle przestaje dziwić, dlaczego koszulka nie kosztuje 29 zł, tylko dużo więcej. Odwiedzam pracownię, widzę, jak powstają kolejne… elementy kolekcji. A potem naprawdę mam ochotę wydać więcej pieniędzy, bo świadomość etycznej mody nosi się równie dobrze jak sam ciuch. Mogłabym pisać dłużej, ale niestety każda strona A4 ma swój koniec.
A teraz dopijam kawę z kubka Ja Cię Broszę w pieski, zakładam swojemu całkiem prawdziwemu psu obrożę Hey Dog Company i ruszam przed siebie. Jest dobrze.