Niewykluczone, że już w lutym będziemy mieli za sobą najlepszy film tego roku. Mocnym kandydatem do tego miana są „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” w reżyserii Martina McDonagha. Film podbił najpierw festiwal w Wenecji, następnie zdobył cztery Złote Globy, wreszcie mówi się o nim jako o czarnym koniu tegorocznych Oscarów. Jednym z największych zwycięzców tego rozdania może być amerykański aktor Sam Rockwell, który wciela się w filmie w rolę sadystycznego policjanta. Zagadnięty o swoje szanse, do rywalizacji podchodzi z dużym spokojem. „Jeśli dostaniesz Oscara, to wciąż potrzebujesz bilet, żeby dostać się do metra” – przekonuje. Choć z drugiej strony wspomina, jak odbierając nagrodę w Berlinie, popłakał się na scenie jak dziecko.
O niefortunnych decyzjach, tym, dlaczego najczęściej obsadzany jest w roli szaleńców, mieszkaniu z matką i tym, dlaczego Donald Trump zasłużył na Oscara, z Samem Rockwellem rozmawia Kuba Armata.
Kuba Armata: Wygląda na to, że reżyser „Trzech billboardów…” Martin McDonagh może być twoją szczęśliwą kartą. Za rolę w tym filmie dostałeś już Złoty Glob, a wielu wymienia cię w roli faworyta do Oscara. Pamiętasz, kiedy pierwszy raz spotkałeś Martina?
Spotkaliśmy się w jakimś londyńskim hotelu, w związku z napisaną przez Martina sztuką teatralną „The Pillowman”, którą zrealizować miał wybitny reżyser John Crowley. Nie wiem, dlaczego wtedy odmówiłem, ale z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, że był to duży błąd. Na szczęście Martin mi wybaczył i miałem okazję pracować przy jego innej sztuce „A Behanding Spokane”. Ważne było to dla mnie także dlatego, że poznałem wtedy wielkiego Christophera Walkena. Po sztuce zagrałem jeszcze u Martina w filmie „Siedmiu psychopatów”.
Czyli finalnie nie żywił do ciebie żadnej urazy?
Mimo tej początkowej niefortunnej decyzji od razu między nami zaskoczyło, bo to taki typ gościa, którego po prostu nie da się nie lubić. Pamiętam, że przed pierwszym spotkaniem stworzyłem sobie jakieś wyobrażenie na jego temat, a potem okazało się, że jest dokładnie odwrotnie. To strasznie pozytywny facet, ale z bardzo czarnym poczuciem humoru. Na planie można się z nim dogadać, choć czasem jak się przy czymś uprze, to nie ma zmiłuj. Pisze świetne dialogi, więc to naturalne, że jest do nich przywiązany, ale wydaje mi się, że dał mi w „Trzech billboardach…” trochę luzu. Być może z uwagi na „Zieloną milę” Franka Darabonta, gdzie zagrałem dość podobną postać. Obu tych bohaterów łączy to, że są neurotyczni, lecz bardzo wybuchowi. W takiej sytuacji trzeba mieć trochę wolności, żeby osiągnąć pożądany efekt.
Postać, w którą wcielasz się w filmie, przechodzi prawdziwą metamorfozę. Początkowo twój bohater jest bardzo odpychający, ale potem robi się z niego naprawdę wrażliwy typ. Jak się w tym odnalazłeś?
Kluczowe w tym wszystkim było to, że dostałem do ręki fantastyczny scenariusz. Martin to pewnie jeden z lepszych scenarzystów na tej planecie. Co ciekawe, nie dotyczy to tylko filmów, ale i sztuk teatralnych. Kiedy trafia ci się tak dobrze skonstruowana i wyrazista rola, wcale nie jest tak trudno. Pojechałem jednak do Missouri spotkać się z kilkoma policjantami, żeby lepiej poczuć, jak to jest być w ich skórze.
Jak oni na to zareagowali? Bo ty raczej reprezentujesz tego brudnego glinę, który nie wpływa najlepiej na i tak pewnie nadszarpnięty wizerunek policji w Stanach Zjednoczonych.
To prawda, ale przyznałem im się do wszystkiego, więc doskonale zdawali sobie z tego sprawę (śmiech). Nie ma co ukrywać, mój bohater nie jest najmądrzejszą postacią w tym filmie, ale ujmujący może być fakt, że wiedzie go to do jakiegoś odkupienia. To rodzaj podróży, jaką ten gliniarz podejmuje. Zaczyna jako totalny dupek, lecz finalnie myślimy o nim jako o całkiem porządnym gościu. Policjanci, z którymi konsultowałem rolę, podeszli do tego bardzo empatycznie. Potrafili docenić tę przemianę, udzielili mi wielu cennych rad, by wypadło to wszystko bardziej wiarygodnie. Byłem naprawdę ciekawy tych spotkań, okazały się one bardzo pomocne. Mój bohater momentami jest sadystyczny, choć też nie ma co ukrywać, że w najnowszej historii Ameryki nie zdarzały się brutalne interwencje policji, które nie powinny mieć miejsca. Chociażby sprawa Rodneya Kinga. Myślę jednak, że to wyjątki. Większość policjantów to nie są źli ludzie. W każdym sądzie znajdzie się kilka robaczywych jabłek.
Mówisz, że twój bohater jest neurotyczny, sam też taki jesteś?
Myślę, że nie ponad normę i nie bardziej niż statystyczny aktor. Wydaje mi się, że ten zawód wymaga, byśmy byli trochę neurotyczni. To generalnie charakteryzuje kreatywnych ludzi. Dla mnie to raczej oznaka inteligencji niż coś negatywnego. Przynajmniej do momentu, w którym jesteśmy w stanie okiełznać naszą neurozę (śmiech).
Reżyserzy chyba nie zawsze ci wierzą w tej materii, bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że zazwyczaj dostajesz role bohaterów, którym daleko do normalności?
To jest bardzo dobre pytanie, które sam często sobie zadaję (śmiech). Jakoś tak się dzieje, że przyciągam takich bohaterów. Być może dlatego, że potrafię się z nimi utożsamić i wejść w ich głowę. Uważam się za ekscentryka, ale też bez przesady. Wspomniałem ci, jak poznałem Christophera Walkena. Gdy się z nim zetkniesz, przekonasz się, że to najnormalniejszy gość na świecie. A zobacz, jakie dostawał role. Naprawdę na swojej drodze spotkałem dużo bardziej szalonych kolegów po fachu ode mnie. Ale żadnych nazwisk (śmiech).
Ciągnie się jednak za tobą taki stereotyp. Nie masz żalu, że rzadko zdarza ci się zagrać poczciwego everymana?
Wiesz co, chyba skończył nam się czas na rozmowę (śmiech). Żartuję, ale to naprawdę trudne i poważne pytanie. Coś w tym jest, że często grywam takie postaci. A jak już zdarzy mi się zagrać normalnego gościa, jak w „Poltergeiście”, to w dość ekstremalnych okolicznościach. Harrison Ford chyba bardzo dobrze zna to uczucie, bo to taki typ roli jak Richard Kimble ze „Ściganego”. Bardzo lubię grać antybohaterów. Teraz na przykład miałem okazję wcielić się w członka Ku Klux Klanu. Taki zwyczajny człowiek, choć nie wiem, czy w to uwierzysz.
Ale nie mówisz tu o roli George’a W. Busha, w którego niedawno się wcieliłeś?
Nie (śmiech). Jednak tym projektem jestem bardzo podekscytowany. Niełatwo rozgryźć Busha. Kilku aktorów już próbowało. Josh Brolin był naprawdę dobry, a Will Ferrell, jak to on, szalenie zabawny. Jakkolwiek by to zabrzmiało, interesuje mnie u Busha pewien rodzaj niewinności. Odczuwam w stosunku do niego wiele współczucia. Szukam jakiejś ludzkości w jego publicznych przemówieniach i debatach. Zwłaszcza po 11 września. Wyglądał wtedy na człowieka, który jest totalnie wykończony, miota się i w zasadzie nie wie, co właściwie powinien powiedzieć. Wymagaliśmy od niego naprawdę wiele. To ciekawa postać do zagrania. Wielu uważa, że po prostu był idiotą, lecz ja bym się z tym nie zgodził. Bush być może był ignorantem w niektórych kwestiach, ale nie był głupi. Jest w nim dla mnie coś pociągającego i czarującego. Zwłaszcza z obecnej perspektywy.
Trudno się dziwić.
Może to dziwne słowa, ale trochę nam go brakuje i za nim tęsknimy. Zdecydowanie wzięlibyśmy teraz Busha z powrotem.
W porównaniu z Trumpem każdy chyba wypada korzystnie.
Taaak, popatrz tylko na tę jego fryzurę. To chyba starczy za cały komentarz dotyczący Trumpa. Nie wiem, co powiedzieć, jestem nim zawstydzony. Mogę tylko przepraszać za niego w imieniu mojego kraju. Zobaczymy, co się wydarzy, choć perspektywy są dość przerażające. Zaczęliśmy naszą rozmowę od Oscarów, ale to Trump zasłużył na statuetkę. Prawie udało mu się zagrać człowieka. Piękna rola, nie sądzisz?
Akcja filmu rozgrywa się w bardzo konserwatywnym środowisku, takim swoistym Trumplandzie. Potrafiłbyś się tam odnaleźć?
Takie niewielkie miejscowości na środkowym zachodzie Ameryki to skupiska konserwatystów. Raczej staram się w te rejony nie zapuszczać. Czasami mi się to jednak zdarza i spotykam ludzi o takich poglądach. Nie wszystko jestem w stanie zrozumieć, ale działa to pewnie w dwie strony. Ten film ma pewne polityczne, społeczne implikacje. Chociażby kwestia rasizmu. Mówi też o tym, że ludzi dzielić może wiele, ale kiedy się spotkają i spojrzą sobie prosto w oczy, może coś zaskoczyć i zaistnieć między nimi pewne połączenie. Widać to chociażby w scenie, kiedy postać grana przez Woody’ego Harrelsona podczas przesłuchania próbuje zastraszyć główną bohaterkę (gra ją Frances McDormand – przyp. aut.). W pewnym momencie kaszle na nią krwią. Widać wtedy, że coś ich łączy, nawzajem sobie przez chwilę współczują. Innym przykładem może być scena z udziałem mojego bohatera i chłopaka, którego pobił. Ten jak gdyby nigdy nic daje mu sok pomarańczowy. To film o odkupieniu i umiejętności przebaczania.
Jak byś go określił?
Chyba jako dramat z elementami komediowymi. Opowiada o bardzo poważnych rzeczach, lecz ma w sobie jednocześnie wiele komicznych akcentów. Kojarzy mi się to trochę z twórczością Sama Sheparda, Harolda Pintera, Quentina Tarantino. Ale jednocześnie jest szalenie oryginalny i wyjątkowy. Jest w tym filmie coś z westernu, a wiem, że Martin bardzo lubi tę estetykę. Zresztą wszystkie jego dotychczasowe filmy miały w sobie jakieś westernowe elementy. Nie inaczej jest i tym razem.
Film jest bardzo amerykański, czego symbolem tytułowe billboardy, ale jednak zrobiony przez Europejczyka. Czy miało to dla ciebie jakieś znaczenie? Mówi się, że o Stanach Zjednoczonych najlepiej opowiadają właśnie reżyserzy z Europy.
Myślę, że Martin jest mocno zamerykanizowany, bo dorastał, oglądając dokładnie te same filmy Martina Scorsese co ja (śmiech). Na planie co chwilę cytowaliśmy sobie dialogi z „Ulic nędzy” czy „Taksówkarza”. Te teksty mieliśmy w małym palcu. To właśnie była nasza płaszczyzna komunikacji.
I na koniec, jesteś w stanie zrozumieć dojrzałych mężczyzn, którzy podobnie jak ty w filmie mieszkają ze swoimi matkami?
Mój bohater to prawdziwy maminsynek (śmiech). To bardzo dramatyczne i komiczne zarazem. Trochę jak z Hamletem. To było świetne i wdzięczne do zagrania.