Sam Neill, który obchodził niedawno 70. urodziny, to chyba najpopularniejszy nowozelandzki aktor. Każdy z pewnością go kojarzy z rolą doktora Granta w „Parku Jurajskim” w reżyserii Stevena Spielberga. Na swoim koncie ma grubo ponad sto ról, zarówno w wielkich studyjnych produkcjach, jak i mniejszych niezależnych przedsięwzięciach. Kiedy spotkaliśmy się w Wenecji przy okazji promocji „Sweet Country” Warwicka Thorntona, rozmowę zaczęliśmy nie od Australii, a od… Polski. Rozmawia Kuba Armata
Polskich doświadczeń miałeś zresztą w swojej karierze całkiem sporo, współpracowałeś nie tylko z Zanussim, ale i z reżyserem z drugiego bieguna, czyli Andrzejem Żuławskim.
- Z Zanussim nigdy nic do końca nie było wiadomo. To była dla mnie prawdziwa enigma (śmiech). Żuławski był zupełnie inny. Był przykładem szalonego geniusza. Do tego stopnia, że to szaleństwo przechodziło na nas. Wydaje mi się, że inaczej nie miałoby to racji bytu, zwłaszcza że aktorzy są po to, by na planie pracować dla reżysera. Nie zrozum mnie źle, kochałem Żuławskiego, ale na pewno nie była to łatwa miłość. W końcu zdarza nam się kochać szaleńców. Spotkanie z nim było chyba jednym z największych wyzwań w mojej karierze. Nigdy wcześniej nie przeżyłem czegoś takiego.
Czy w „Sweet Country”, który promowałeś w czasie festiwalu w Wenecji, a polscy widzowie mogą go zobaczyć na festiwalu Camerimage w Bydgoszczy, również było sporo szaleństwa?
- W tym przypadku na szczęście nikt nie był szalony. Wystarczy spojrzeć na reżysera Warwicka Thorntona, który siedzi obok nas. Choć może wydawać się, że patrzy z byka i ma groźną minę, to najbardziej spokojny oraz wrażliwy człowiek, jakiego znam. Tym razem tego szaleństwa sobie oszczędziliśmy.
W jednym z wywiadów, jakiego udzieliłeś „Variety”, wspomniałeś, że słowem, którego nadużywasz, jest niezbyt parlamentarne „fuck”. To wciąż aktualne? Jeśli tak, pewnie nie ułatwiło ci to wcielenia się w rolę kaznodziei w „Sweet Country”?
- O tak, to niestety jedno z moich ulubionych słów i z przykrością muszę przyznać, że wciąż go nadużywam. Głównie dlatego, że można nim bardzo wiele wyrazić i jest naprawdę ekspresyjne (śmiech). Poza tym to świetna reakcja na mnóstwo irytujących rzeczy, które dzieją się obecnie na świecie. A jest tego sporo, politycy nie pozwalają nam o tych złych rzeczach zapomnieć. „Sweet Country” jest filmem, który zwraca się w kierunku przeszłości, Australia, gdzie rozgrywa się akcja, jest krajem mającym za sobą wiele trudnych i bolesnych momentów. Kiedy w nie zaglądasz, to siłą rzeczy chcesz powiedzieć: „fuck!”. Musimy pamiętać, gdzie byliśmy, co przeszliśmy, i nie dopuścić, by to powtórzyło się w przyszłości. A tak niestety się dzieje. Czytamy o faszystach chodzących po ulicach z bronią i strzelających do ludzi w imię swoich ideałów. Chyba nie odrobiliśmy ważnej lekcji z historii. Niestety, ludzie mają wyjątkową zdolność do zapominania. Często zatem zdarza mi się przeklinać jako komentarz do otaczającej rzeczywistości. Staram się jednak ograniczać. Wierz mi, że Bryan Brown, który też grał w „Sweet Country”, jest pod tym względem znacznie gorszy. To jeden z moich najbliższych przyjaciół, ale najwyraźniej wywiera na mnie zły wpływ. Pewnie powinienem lepiej dobierać przyjaciół (śmiech).
Obok aktorstwa masz też drugie życie, znacznie spokojniejsze.
- I bardzo je lubię. Jestem farmerem i produkuję wina. Ludzie często mówią, że to nie my posiadamy ziemię, ale ona nas. Im dłużej żyję, tak właśnie się czuję.
Skąd się wzięło u ciebie zamiłowanie do wina? Jako specjalista powiedz, jak wybrać dobre wino?
- Prawdopodobnie do dziś sam tego nie wiem (śmiech). Moi bliscy związani są z tą branżą od blisko 150 lat. Choć ja jestem pierwszą osobą w rodzinie, która ma swoją winnicę. Kiedy zaczynałem odnosić pierwsze sukcesy aktorskie, zdałem sobie sprawę, że najlepsze wina, jakie piję, powstają dosłownie tuż przy drodze, gdzie mieszkam. Robiono tam świetne pinot noir, a ten gatunek cenię wyjątkowo. Obecnie mam cztery niewielkie winnice i wydaje mi się, że robimy całkiem niezłe pinot noir. Bardzo szybko zdecydowałem, że nie chcę produkować pospolitego wina, bo takie może robić każdy. Nie chciałem też robić taniego trunku (śmiech). Chcę robić najlepsze wino na świecie!
Każdemu, z kim pracujesz, dajesz na zakończenie butelkę?
- Tylko jeżeli jest bardzo dobry. Choć mam jeszcze jedną skalę. Wspomniałem ci o farmie, na której mam bydło, owce, świnie. Jeśli traktuję cię jak swojego przyjaciela, nazwę jedno ze zwierząt twoim imieniem. I tak na przykład niedawno Helena Bonham Carter urodziła Laurę Dern. Zapewniam cię, że obie panie są zachwycone, że mają na mojej farmie swoje zwierzęce odpowiedniki. Bryan Brown, o którym wspomniałem, był również przez długi czas owcą, która niestety jakiś czas temu zdechła. A Meryl Streep jest… kurczakiem.
Masz chyba bliskie relacje ze swoimi zwierzętami. Na Twitterze wrzucasz często zabawne krótkie filmik z pewną świnią.
- Tak, jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Choć mam też kilka świń, których się autentycznie boję i staram się nie wchodzić im w drogę, bo ryzykuję tym, że zostanę pogryziony. Możesz się śmiać, ale to poważna sprawa (śmiech). Choć moimi najlepszymi przyjaciółmi są chyba kurczaki.