Rita Zimmermann opowiada o okładkowym zdjęciu ( Lounge Magazyn #127) , o pracy dla magazynów mody, o byciu starą duszą, a także o umiłowaniu wolności – rozmawia Rafał Stanowski
Twoje działania krążą między kolażem i fotografią – czy kiedykolwiek zastanawiałaś się, która z tych form sztuki pociąga cię bardziej i dlaczego?
- Kolaż jest ściśle związany z fotografią, bazuje na powstałych już materiałach zdjęciowych, często archiwalnych magazynach, pocztówkach, starych fotografiach, z którymi pracuje mi się najlepiej. Działania z unikatowymi przedrukami, często kilkudziesięcioletnimi, które przez lata kolekcjonuję, wymaga dużego skupienia i precyzji. To trochę jak praca z mikroskopem, gdzie przy bliższym spojrzeniu wchodzimy w struktury dotychczas nam nieznane, poznajemy ciekawe historie, które inspirują.
To technika wyciszająca i bardzo mocno oddziałująca na naszą wyobraźnię. Pracując, często spotykam się z moimi snami na jawie lub ilustruje marzenia, a ważne tematy sklejam niejednokrotnie razem po to by pozwolić odbiorcy na dowolną interpretację nic jednak nie narzucając. Fotografia towarzyszyła mi od najmłodszych lat, odkąd dostałam od rodziców mój pierwszy aparat – plastikowego Fisher Price’a. Na zdjęciach łączę miłość do ludzi, którzy są zazwyczaj przedmiotem mojej pracy, z ciekawością zagadnienia duszy i wiecznym powrotem znanym m.in. z filozofii Nietzschego.
Opowiedz więcej o tym, jak to się stało, że fotografia stała się tak ważnym dla Ciebie medium?
- Po maturze wyjechałam do Londynu, gdzie godzinami jeździłam metrem, fotografując i tym samym przyglądając się ludziom. Tam też spotkałam nieżyjącego już fotografa i fotoreportera min związanego z londyńskim Guardianem, ale i fundatora Żydowskiego Muzeum Galicja w Krakowie, Chrisa Schwarza, z którym cotygodniowo spotykaliśmy się na korekty, to on przekazał mi w bardzo prosty sposób, jak fotografować, mówił, jeśli chcesz być dobrym fotografem, musisz nauczyć się obserwować człowieka. To właśnie kontakt i poznanie osoby, którą fotografujesz, pozwoli ci na uchwycenie „tego momentu”, a tym samym na ujecie jej charakteru i twojego na niego spojrzenia w jednej klatce.
Zawsze bowiem fotografując dzielimy się cząstką siebie samych. Techniczne sprawy, jak wartości ustawienia oświetlenia, są drugoplanowe, łatwe do wyuczenia. Tak też pracuję, zawsze, choćby to było jednorazowe spotkanie i mało czasu, staram się poświęcić czas na poznanie człowieka, z którym mam współdziałać, zanim, jeśli jest to przypadek sesji modowej, zostanie przebrany. Najbardziej lubię jednak fotografować ludzi w naturalnym otoczeniu, moje pierwsze zlecenie było dla nie istniejącego już magazynu modowego A4, który prowadzili Iwona Czempińska i Mikołaj Komar. Sfotografowałam wtedy Mariusza Trelińskiego, obecnie Dyrektora Artystycznego Teatru Wielkiego Opery Narodowej, podczas jednej z prób. Do dziś ciepło wspominam tę współpracę z powodu wolności wyrazu jaką dostałam, a to jest rzeczą ważna, o ile nie najważniejsza dla artysty.
Mam wrażenie, że wolność to słowo, które wyjątkowo celnie opisuje i Ciebie, i Twoją sztukę.
- Kocham ruch i naturalną dynamikę człowiek – otoczenie, niejednokrotnie jednak w mojej ponad 20-letniej pracy musiałam tłumaczyć klientom, dlaczego nie każde zdjęcie musi być żyletą, bo żyleta – czyli idealnie obrobione zdjęcie – jest nudne i choć poprawne technicznie, to nie odzwierciedla osobowości człowieka. Ruch natomiast przypomina poezję, jest piękny. Popatrzmy chociażby na poezję widzenia Franceski Woodman czy ruch światła u Paolo Roversiego. Obie techniki przeplatają się w mojej pracy, obie pozwalają na szybki przekaz myśli lub uchwycenie ulotnej chwili.
Zdjęcie z naszej okładki posiada niesamowitą siłę – opowiedz o jego koncepcie i jak powstało!
- To jeden z pierwszych kolaży mojego cyklu ”Interiors”, nad którym pracuję od 2012 roku. Ten powstał na wystawę w Sydney w 2014 roku. Nie mam zwyczaju wyjaśniania moich prac, dzieło skończone w połączeniu z nadanym przez autora tytułem ma powodować w odbiorcy jego interpretację. “Interior 13”, to zestawienie gotyckiego, katedralnego wnętrza z nowoczesną fotografią mody, połączenie niewidzialnego z widzialnym i iluzją, jaka może powodować tylko i wyłącznie rozumienie człowieka poprzez jego cielesność, bez uprzedniego poznania wnętrza. Powierzchowna ocena drugiego człowieka jest bardzo częstą reakcją u ludzi, nad którą każdy z nas powinien się zastanowić. Oceniamy innych po wyglądzie, ślepo idziemy za narzuconą oceną społeczeństwa, jednak to właśnie wnętrze czyni nas niepowtarzalnymi.
Dlaczego lubisz czarno-białe zdjęcia, co w nich odkrywasz? Wydają mi się one często kontrastowe wobec kolorowych kolaży, które tworzysz.
- Kolor jest łatwiejszy w fotografii, bo często odwraca uwagę od esencji, czyli próby uchwycenia prawdy o człowieku, nie tylko dla fotografa, ale i dla modela. Jest również bardziej lubiany i rozumiany przez większość, tym samym bardziej komercyjny. Bezkolor wyostrza natomiast przekaz, ale i działa na wyobraźnię. Mój wybór wynika chyba z faktu, że nigdy nie idę na łatwiznę. Moje kolaże też często są czarno-białe, ale podobnie jak okładkowa praca, powstają z zestawienia oryginalnie wyciętych czarno-białych materiałów fotograficznych. Podczas tworzenia kolażu bazuję na oryginalnych kolorach, szczególnie lubię pracować ze starym papierem, spatynowanymi przez lata przedrukami drukarskimi, prawie nigdy nie zdarza mi się zmieniać koloru w postprodukcji. Popularne filtry używane teraz często w social mediach powodują, że wszystko wygląda podobnie i traci charakter.
Czy wierzysz nadal w sztukę fotografii? Coraz częściej mówi się, że osiąga ona swój schyłek, czego wyrazem jest fakt, że dzisiaj każdy może w łatwy sposób stworzyć zdjęcie mające aspiracje do bycia formą działania artystycznego.
- Ale nie każde jest. Kiedy zaczęłam pracować w technice kolażu, rzeczywiście przeżywał swój upadek, nie mówiąc o dyskwalifikacji z miana „dziedziny sztuk pięknych”. Zajęło mi to dobrych parę lat, żeby pomimo krytycznych głosów otoczenia, ale i kolegów po fachu, nie poddać się komercjalizacji i taśmowości, z którą bardzo często mamy dziś do czynienia. Mówię nie tylko o kolażu, ale i innych technikach. Walczyłam o to, by kolaż wrócił do galerii na takich samych prawach dzieła sztuki, jak malarstwo czy rzeźba.
Zdarzało mi się mieć lukratywne propozycje, jak aplikacja, która miała umożliwić każdemu stworzenie kolażu z elementów przeze mnie uprzednio wyciętych i wybranych, nigdy jednak na taką propozycję nie przystałam, bo dla artysty to jak policzek w twarz, przynajmniej dla mnie. Kolaż bardzo często jest formą wykorzystywaną w kolorowych magazynach, sposobem na pokazanie np. różnych lookow modowych na jednej stronie. Nie mylmy jednak wycinanki z kolażem, a dzieła sztuki z wlepką różnych materiałów bez nadania im treści, choćby była to nawet abstrakcja. Do niej dochodzi się etapami dekonstrukcji sztuki, a punktem wyjściowym jest zazwyczaj osiągnięcie perfekcji w klasycznej, akademickiej formie.
Często zanurzasz się w świat mody. Czy to twój świadomy wybór czy może dzieje się tak, że świat mody nadaje na tych samych falach i sam się do Ciebie odzywa?
- Dla mnie od zawsze moda była sztuką, a sztuka modą, wzajemnie przenikającą się i dopełniającą, znowu wracamy do pytania czym jest sztuka, a czym nie jest, i na co twórca jest w stanie przystać, a na co nie, to odnosi się również do mody. Pochodzę z artystycznego domu, moja mama również jest artystą, z tym że tworzy wnętrza, więc mogę pokusić się o stwierdzenie, że mam sztukę we krwi. Moda to moja pasja do rzeczy pięknych, chociaż znowu to mama, która zawsze przerabiała rzeczy kupione, doszywała, cięła, zmieniała tak, aby stworzyć coś niepowtarzalnego, nadała rytm mojej wyobraźni modowej.
Tak sobie myślę, że dlatego nigdy nie patrzyłam na modę jak na ubranie ale „work of art”, bo moda przecież to nasz indywidualny wybór, odzwierciedlenie tego, kim jesteśmy, przez to w co się ubieramy. Nie lubię rutyny w każdym wydaniu, a jeśli chodzi o modę, obserwując kolejne identyczne profile na Instagramie, dochodzę do wniosku, że wszystko wygląda dziś tak samo, każdy pokazuje te same torebki, ubiera te same buty, wkłada sukienkę, którą noszą wszyscy, nasuwa mi się pytanie, do czego my dążymy? Gdzie w tym wszystkim nasza osobowość i styl, który wcale nie musi być drogi lub prosto z wieszaka, gdzie indywidualność, którą powoli zatracamy, próbując naśladować styl kolejnej influencerki z tysięcznymi obserwatorami, a gdzie nasz własny?
Historia jednej fotografii – 13 kultowych zdjęć według naszej redakcji!
Pełna zgoda! Kilka lat temu wydawało się, że media społecznościowe będą promować unikatowość, a stały się fabryką klonów. To samo dzieje się z rzeczami do ubrania, które zaczynają coraz częściej wyglądać, jakby wyjechały z tej samej linii produkcyjnej.
– Pamiętam jak z koleżankami wyszukiwałyśmy perełki vintage, które zresztą do dziś stawiam ponad kupione nówki sztuki, bo vintage jak Azzedine Alaia, Chanel czy YSL to inwestycja, ale i niepowtarzalność. Alexander McQueen czy Thierry Mugler tworzyli przede wszystkim sztukę, a ich pokazy były bliższe dramaturgii opery niż tego, czym jest obecnie Fashion Week. W ostatnich latach duże brandy modowe, jak Gucci, z którym stworzyłam już kilka kampanii, postawiły na sztukę, coraz częściej też zdają się na opinie artysty, oddając im dowolność tworzenia. I dobrze, bo każdy jest już zmęczony, takie przynajmniej odnoszę wrażenie, monotonią kampanii pod tytułem „modelka pod ścianą” obowiązkowo wyretuszowana do maksimum. A ja chyba miałam szczęście, wbiłam się idealnie czasowo w moment „odrodzenia kulturalnego”. Moda to przede wszystkim osobowość, psychologia i stan ducha w danym momencie życia, więc wzajemnie się przyciągamy na różnych etapach.
Twój pierwszy Vogue, pamiętasz skąd i kiedy?
- Oczywiście, miałam może 5/6 lat, mama przywiozła z Mediolanu.
A Twoja najbardziej fascynująca współpraca na polu mody, która to była?
- Niewątpliwie współpraca z Alessandro Michele i Gucci była punktem zwrotnym w mojej karierze i przyniosła mi rozgłos międzynarodowy. Od 2016 jednak upłynęło trochę czasu. W ubiegłym roku miałam okazje stworzyć dla portugalskiej grupy modowej Amorim Luxury Group nowy brand, markę luksusową dla kobiet, a także zaprojektować autorską linię biżuterii, ręcznie wykonanej techniką znaną jeszcze ze średniowieczna,w której tworzyła również Line Vautrin – sprawiło mi to ogromną frajdę.
Obecnie pracuję nad stworzeniem konceptu dla wchodzącej niedługo na rynek międzynarodowy biżuterii diamentowej, której premiera już w listopadzie w Lizbonie. Każda współpraca ma w sobie coś wyjątkowego, każda podwyższa mi poprzeczkę, ale i każda otwiera nowe możliwości samorealizacji i nowych doświadczeń. Kocham biżuterię, buty i perfumy, i mam na nie wiele pomysłów w głowie do zrealizowania, myślę że najbardziej fascynująca współpraca to ta, która do mnie jeszcze nie przyszła. Być może to czas na mnie i stworzenie własnego brandu.
Jesteś głównie znana ze swoich kolaży, ale twoje fotografie są niezmiernie interesujące. Czy masz swoich mistrzów, za których dokonaniami podążasz?
- Zaczęłam fotografować jeszcze przed studiami na ASP w Warszawie, wtedy już pracowałam w modzie, po studiach jednak w 2009 roku wyjechałam z Polski i zaczęłam współpracę z dużymi magazynami mody, jak australijskie – wtedy mieszkałam w Sydney – „Elle”, „Marie Claire”, „i-D”, „Russh”, a także markami modowymi przy kampaniach zdjęciowych. Rzeczywiście jednak w Polsce byłam mało znana jako fotograf, głównie dlatego, że świadomie wybierałam produkcje niekomercyjne i do tej pory zresztą nie jestem zwolennikiem fotografii studyjnej ze sztucznym, przemyślanym światłem ani kampanii ze sztywno określonym briefem bez marginesu na sugestie ze strony artysty.
Bliższa od zawsze była dla mnie fotografia artystyczna, którą znałam z „Vogue” włoskiego, gdzie fotografowali Paolo Roversi, Peter Liendbergh, ale i Helmut Newton, Naan Golden czy Diane Arbus. Kolażu nie studiowałam, lecz malarstwo, jednak po wielu latach, na długo po tym jak zaczęłam pracować w technice kolażu, zdałam sobie sprawę, że mój dyplom z malarstwa był właściwie kolażem na płótnie, połączeniem fotografii, digital kolażu i następnie warstw farby w wydaniu wielkoformatowym.
Zaczęłam zupełnie przez przypadek, dostałam zlecenie do powstającego wówczas hotelu w Warszawie właśnie na fotografie, jednak biorąc pod uwagę użycie wizerunku modeli i formę produkcji, a także zamówioną ilość, pomyślałam o innej formie artystycznego przekazu. Wtedy właśnie natknęłam się na cały karton magazynów „Life”, „Playboy”, „National Geographic” z lat 50.-70. na pchlim targu w Sydney i zaczęłam wycinać. Już wtedy bardzo ceniłam sobie kolaże Picassa, Hamiltona, Hoch czy naszej Wisławy Szymborskiej.
Kolaż rzeczywiście przyniósł mi rozgłos w 2016 roku, kiedy zrobiłam pierwszą kampanię dla Gucci, to zdecydowanie otworzyło mi drzwi do bardzo różnych projektów i dało możliwość wolnego działania i wypowiedzi artystycznej. Mój ulubiony cytat Diany Vreeland „Eye has to travel” (oko musi podróżować) to chyba pełna odpowiedź na drugą część twojego pytania, każdy z nas artystów ma swoich mistrzów, którzy poprzez swoją sztukę otwierają drzwi naszej wyobraźni i pokazują, że „sky is the limit” myśląc o sztuce. Ja mam wielu mistrzów, których cenię, od wspomnianej Franceski Woodman, Diane Arbus, artystów pędzla jak Toulouse- Lautrec czy Egon Schiele, po multimedialnych twórców, jak Matthew Barney czy David Lynch. Kocham jednak też artystów anonimowych, fotografów portretujących mój ulubiony okres wiktoriański, te dzieła mają w sobie nie tylko historie, pewną tajemniczość, ale i anonimowość, która prowokuje wyobraźnię.
Twoja mama realizuje projekty designu wnętrz i architektury, w których też bierzesz udział. Jak to traktujesz, jako formę sztuki czy może aktywność zawodową?
- Uzupełniamy się. Mama tworzy sztukę poprzez wnętrza, a ja zajmuję się często brandingiem miejsca (od 2015 mam swoje studio kreatywne) lub sztuką, jak w przypadku kilku realizacji hotelowych i restauracyjnych, które mamy na koncie. Naszym pierwszym wspólnym projektem był nieistniejący już Sketch w Warszawie na Foksal 19. Zarówno dla mamy, jak i dla mnie praca jest przyjemnością, ale – odpowiadając na twoje pytanie — w takim razie i sztuką.
Mam wrażenie, że twoja sztuka jest mocno przeniknięta surrealizmem. Czy się zgadzasz, a jeśli tak, to co w tym prądzie jest dla ciebie najbardziej interesujące?
- Tak, moje prace są mocno surrealistyczne, fascynuje mnie senny oniryzm, niedopowiedzenie, zestawienia, które ni jak nie idą w parze, a jednak stwarzają wypowiedź w pewnym sensie kompletną. Dominującym elementem moich prac jednak jest symbolizm w przestrzeniach surrealistycznych, często nawiązujących do moich snów, zresztą mój najobszerniejszy cykl nosi tytuł “saving dreams”, czyli „zachowując (moje) sny”. To nie tylko fascynacja Dalim czy Man Rayem, filozofią Freuda i Junga, ale i moja wewnętrzna potrzeba opowiedzenia snu spowodowała mocne, świadome przekierunkowanie z kolorowych, bardzo pop-artowych pierwszych kolaży w stronę surrealizmu i dekonstrukcji rzeczywistości
Piszesz o sobie w bio na Instagramie ‘old soul’. Wytłumacz to proszę.
- Tak czuję, ale musisz wiedzieć, że we wszystkim u mnie jest zawsze mała doza sarkazmu. Według religii taoistycznej, ale i filozofii wiecznego powrotu Nietzschego, stara dusza reprezentuje ostatni etap podróży reinkarnacji. Jest to bardzo piękna podróż do korzeni, ale i odnalezienia czegoś “większego”, trudnego do zdefiniowania i trudnego do znalezienia. To wieczne poszukiwanie raczej niż spełnienie całkowite, do którego jednak każdy z nas, jak by nie było dąży, jednak na różnych płaszczyznach satysfakcji. Stara dusza to ta, która cieszy się płynięciem z prądem, jaki ma dla niej przeznaczenie, to pogodzenie się i radość z tego, co się wydarzyło i nadzieja na odnalezienie pełni w sensie duchowym. Poznanie siebie, akceptacja i spełnienie.
Mieszkasz na stałe w Portugalii. Opowiedz, jak Ci się tam żyje. Czy ocean ma kojący wpływ na artystyczną duszę?
- Do Porto przeniosłam się przed pandemią i była to milość od pierwszego wejrzenia, dosłownie. Ocean pozwala marzyć, działa nie tyle kojąco, co inspirująco: raz spojrzysz mu w oczy, a nie będzie odwrotu… Wcześniej mieszkałam w paru miejscach „nad woda” – Sydney, Nowym Jorku, Dubaju czy Rio, ale to Porto sprawiło, że odnalazłam spokój, uczucie powrotu do znanego miejsca, choć nigdy wcześniej tam nie byłam, to dość niezwykle i rzadkie uczucie. Każdy z nas, wierzę, ma takie swoje ukochane miejsce na ziemi. Teraz jednak przez najbliższy rok przez większość czasu będę w Polsce, późną jesienią rozpoczynam pracę nad nowymi projektami, co bardzo mnie cieszy, bo nie ukrywam, że stęskniłam się za tą naszą słowiańską duszą.
Rozmawiał Rafał Stanowski