RALPH FIENNES to jeden z bardziej rozpoznawalnych europejskich aktorów. Pochodzi z arystokratycznej, ale i artystycznej, brytyjskiej rodziny. Głośno było o jego teatralnych rolach w Royal Shakespeare Company. Na koncie ma blisko pięćdziesiąt filmowych kreacji, wśród nich Amona Goetha w „Liście Schindlera” czy Lorda Voldemorta w kolejnych odsłonach przygód Harry’ego Pottera.
Spotkaliśmy się na Międzynarodowym Festiwalu Filmowy w Tokio, gdzie Fiennes był gościem honorowym i prezentował swój nowy film „Biały kruk”. Bo to nie tylko aktor, ale i reżyser. O kryzysie demokracji, karaniu artystów i indywidualnościach, z Ralphem Fiennesem rozmawia Kuba Armata.
W tym roku zostanie pan uhonorowany specjalnym wyróżnieniem podczas rozdania Europejskich Nagród Filmowych. To rodzaj potwierdzenie słuszności obranej drogi artystycznej, miłe połechtanie ego?
Ralph Fiennes: Czuję się zaszczycony tym wyróżnieniem. Nie sądzę jednak, by dostawanie nagród w jakiś specjalny sposób wpływało na kreatywność. To raczej uznanie tego, co do tej pory zrobiłeś. Oczywiście należy być za to wdzięcznym, ale też trzeba ruszyć dalej z kolejnym projektem. Ta nagroda jest jednak istotna, gdyż bardzo ważne dla mnie jest samo pojęcie Europy.
Ma to pewnie związek z Brexitem?
Mój kraj przeżywa aktualnie poważny kryzys tożsamościowy z tym związany, co dla mnie osobiście jest dość wstydliwym faktem. Jestem Anglikiem, ale czuję ogromną więź z europejską wrażliwością. Unia Europejska wydobywa z nas to, co najlepsze. Nie jestem ekonomistą ani prawnikiem, ale wierzę w sens bycia razem, wspierania się nawzajem.
Nawet jeżeli chwilami nie jest to łatwe. Demokracja jest kluczowa dla naszego funkcjonowania, a dialog to jedyna forma, która umożliwia rozwój. Anglia najwyraźniej nie chce brać udziału w tej rozmowie, sama się z niej wyklucza. To dla mnie smutne, gdyż wiem, że mój kraj był ważnym głosem przy stole. Sam w równej mierze co Brytyjczykiem, czuję się Europejczykiem.
W tym roku mija 25 lat od powstania „Listy Schindlera” Stevena Spielberga, bardzo ważnego filmu dla Polaków. Jak to doświadczenie odmieniło Pana życie?
To była dla mnie naprawdę duża rzecz. Projekt, w stosunku do którego Spielberg miał ogromne pokłady pasji. Oczywiście wcześniej nakręcił wiele świetnych filmów, ale miałem wrażenie, że ten był dla niego wyjątkowy. Każdy, kto pracował przy tym filmie, włączając w to aktorów, czuł wspomnianą pasję na każdym kroku.
Dostałem za rolę Amona Goetha pierwszą w karierze nominację do Oscara, ale to nie było aż tak ważne. Praca przy tym filmie była doświadczeniem, które zmieniało życie. Choć nie ma co ukrywać, że nagle zaczęły skupiać się na tobie światła reflektorów. Dostawanie takich propozycji to wspaniała sprawa dla każdego aktora.
Angażuje się Pan również w działalność charytatywną. Przez jakiś czas był Pan ambasadorem UNICEF. Pomaganie innym to ważna część Pana życia?
To było dla mnie bardzo ważne, choć w pewnym momencie musiałem powiedzieć „pas”, gdyż miałem zbyt dużo zawodowych zobowiązań. Zdałem sobie sprawę, że nie jestem tak efektywny, jak bym chciał i jak by tego ode mnie oczekiwano jako od ambasadora. Nie mogłem temu poświęcić aż tak wiele uwagi, a to naprawdę odpowiedzialna i wymagająca praca. Choć oczywiście wciąż mocno wspieram UNICEF i trzymam za nich kciuki.
Na temat swojego nowego filmu wybrał Pan historię rosyjskiego baletmistrza Rudolfa Nuriejewa. Skąd ten pomysł?
Tym tematem byłem zainteresowany już od dłuższego czasu. Chyba jeszcze nawet przed tym, zanim cokolwiek wyreżyserowałem. To historia młodego mężczyzny, który ma ogromną ambicję i wolę, by wykorzystać w pełni swój potencjał, ale dochodzi w swoim życiu do momentu, w którym jest na rozstaju dróg. Musi podjąć decyzję mającą wpłynąć na całe jego dalsze życie.
Mocna osobowość Nuriejewa często prowokowała sowieckich decydentów. Pomyślałem, że spojrzenie na ten młodzieńczy charakter, głód bycia artystą prowadzący do konfrontacji może być ciekawe. Także dlatego, że to wybór pomiędzy dwiema ideologiami – sowiecką i zachodnią. Z reżyserskiego punktu widzenia to naprawdę mocna historia.
Jego biografia zrobiła na Panu wrażenie?
Byłem bardzo poruszony tym, co ten chłopak robił, by zaspokoić swoją artystyczną ambicję, do jakich poświęceń był zdolny. Podobał mi się jego mocny charakter. Co odzwierciedlało się w tym, że nie zawsze był przyjemny dla otoczenia, ale to tylko dopełniało jego skomplikowaną naturę.
Zrobiłem już dwa filmy z moją producentką, która, co ważne, ma też zaplecze baletowe. Kiedy rozmawiałem z nią o tym, zrozumiała, dlaczego zależy mi na tym temacie, zwłaszcza że miałem go z tyłu głowy pewnie ze dwadzieścia lat.
U Pana również widać wspomniany głód i nie myślę tylko o aktorskich rolach, ale i o filmach, które Pan wyreżyserował. Ciekawa jest w tym kontekście myśl, jaką kiedyś Pan sformułował, że przyszło nam żyć w czasach, gdy zapominamy o tym, jak ważne mogą być filmy.
Kino to świetne i potężne narzędzie komunikacji, mogące nieść za sobą naprawdę mocne przesłanie. Nie ma przypadku w tym, że nie raz w niecny sposób wykorzystywane było do celów propagandowych. Warto jednak tę sytuację odwrócić, niech przekazuje pozytywne wartości, ideę humanitaryzmu. Myślę, że zwłaszcza teraz jest to potrzebne, patrząc, w którą stronę zmierza świat.
W kolejnych krajach do władzy dochodzą prawicowe, nierzadko mocno nacjonalistyczne rządy. To może i powinno niepokoić. Z pewnością mamy do czynienia z potężnym kryzysem demokratycznej tożsamości. Powinniśmy uwolnić potencjał, jaki drzemie w medium, jakim jest kino, i wykorzystać go w dobry sposób.
Niektórzy aktorzy-reżyserzy mają problem z tym, żeby zagrać w swoich filmach. Panu się to jednak udaje, gdyż wystąpił Pan we wszystkich trzech nakręconych przez siebie produkcjach. Trudno pogodzić te role?
Nie wiem, czy to się udaje, trzymam kciuki i mam nadzieję, że tak jest (śmiech). Początkowo nie chciałem grać w „Białym kruku”. Mam już na swoim koncie dwa takie doświadczenia i to rzeczywiście było trudne do pogodzenia. Za każdym razem powodowało wiele stresu. Kiedy jednak staramy się zebrać pieniądze na film, mam świadomość, że to może pomóc.
Czułem „delikatną” presję ze strony producentów i agentów sprzedaży, żebym w tym filmie się pojawił. Początkowo trochę się opierałem, zwłaszcza że miałem mówić po rosyjsku, ale w końcu rozsądek przeważył. Dla aktora to bardzo trudne grać nie w swoim języku. W tej materii przede mną było bardzo dużo pracy. Trzeba mieć wokół siebie dobrych ludzi, takich, którym ufasz i wiesz, że możesz na nich polegać, żeby to się udało. Ja na szczęście miałem.
W filmie padają słowa, że w balecie wszystko sprowadza się do reguł, zasad. A jak jest w przypadku kina?
Osobiście nie zgodziłbym się z tymi słowami. Każda zasada w filmie łamana była przez któregoś ze wspaniałych reżyserów. Nie sądzę, żeby jakakolwiek sztuka była uzależniona od reguł. To jakaś forma komunikacji i chodzi o znalezienie odpowiedniego języka, by opowiedzieć daną historię, przekazać określoną wiadomość czy dostarczyć widzowi rozrywki.
Narzędzi, jakich do swojej dyspozycji ma reżyser, jest coraz więcej. W kinie zasady powinny się odnosić wyłącznie do kwestii technicznych, takich jak odpowiednie ustawienie światła czy dźwięk. Ludzie, którzy za to odpowiadają, posługują się pewną dyscypliną, bo tego wymaga ich praca. Jako reżyser mogę im być bardzo wdzięczny, bo dzięki nim sam czuję się nieskrępowany.
Trudno dzisiaj w kinie znaleźć ten balans pomiędzy przesłaniem a rozrywką?
Sam lubię oglądać filmy, które dają mi różne możliwości interpretacyjne. Kiedy pracuję, staram się nie podawać widzom rozwiązań na tacy, choć mam świadomość, że wielu reżyserów tak robi. To droga na skróty. Bardzo cenię twórców, którzy nie robią takich filmów jak ja. Uwielbiam chociażby kino Federico Felliniego. Jego kolejne filmy stanowią prawdziwą celebrację życia, wypełnione są anarchistyczną zabawą. To czyste szaleństwo.
Biorąc pod uwagę napięte relacje z Rosją, zastanawia Pana, jak film zostanie tam przyjęty?
Na pewno możemy teraz obserwować spore napięcia pomiędzy Anglią a Rosją, ale i Unią Europejską a Rosją. To jednak nie to samo co kiedyś, gdyż sowiecka ideologia była zupełnie inna. Myślę jednak, że jest coś dziwnego w tym, co jest akceptowalne w Rosji, jeśli chodzi o kulturę. Od jakiegoś czasu wszystko się tam obraca wokół narodowej tożsamości.
Widać to coraz mocniej. Kiedy pokazywałem „Białego kruka” na Londyńskim Festiwalu Filmowym, odniosłem się do osoby rosyjskiego reżysera Kirilla Serebrennikowa, który obecnie przebywa w areszcie domowym.
Niby wciąż może pracować, ma dostęp do internetu, ale na pewno nie można powiedzieć o nim, że jest wolnym człowiekiem. To niepokojące, kiedy artysta podlega jakiejś karze za swoją działalność. Jest to rodzaj pewnej wiadomości, ostrzeżenia. Słyszałem, że departament kultury w Rosji monitoruje wszystko, co powstaje na temat ery sowieckiej.
To Pana niepokoi?
Trzeba pamiętać, że Nuriejew postrzegany jest jako bardzo rosyjski artysta. Choć jego seksualność jest czymś, z czym obecnej władzy zdecydowanie nie jest po drodze. Co ciekawe, to temat, który powracał w rozmowach, jakie prowadziliśmy z rosyjskimi inwestorami. Pytano nas za każdym razem, czy to będzie film o jego życiu prywatnym.
Odpowiadaliśmy, że niekoniecznie, ale dla pełnego obrazu musimy pokazać, kim on jest. „Biały kruk” opowiada o tym, jak to jest być indywidualistą. Nuriejew taki był i nie szedł na żadne kompromisy. Uważam, że to coś nienormalnego, by nakładać represje na artystów, którzy są posłańcami ludzkiej duszy. Pokazuje to tylko strach reżimów przed ludźmi, którzy mogą dawać nam nadzieję, ale i prowokować do reakcji. To po prostu oznaka słabości.