Ile razy w ciągu ostatniej godziny spojrzeliście na telefon? Pochwalę się. Ja ani razu. Lepiej, nie spojrzałam w kolorowy wyświetlacz przez cały czas pisania tego tekstu.
Ba, nie włączyłam nawet komputera! Jak to możliwe? Zadecydowały międzynarodowe przepisy bezpieczeństwa oraz umiłowanie rzeczy choć starych, to wciąż działających. Tak się złożyło, że do pisania zasiadłam w samolocie. A mój dziesięcioletni laptop jest zbyt ciężki, by określić do mianem przenośnego, więc został na domowym biurku. Otworzyłam notes, wyjęłam pióro i zaczęłam działać w najbardziej tradycyjnym stylu pod słońcem. Nie mogłam sobie wymarzyć lepszego zbiegu okoliczności.
Nie powiem, żeby mnie nie kusiło. Instagram, Messenger, Facebook, komentarze na blogu czy wreszcie maile w kilku skrzynkach – przecież trzeba być na bieżąco.
Przedziwne – choć narzekam na nadmiar informacji, łaknę ich więcej i więcej. Wieści ze świata, statusy znajomych oraz zło wcielone: Snapchat, który całym sobą głośno i dobitnie zaprzecza idei „slow”. Skupienie przychodzi z coraz większym trudem, a spotkania towarzyskie wyglądają jak zbiorowy czat na żywo. Zanim usiądziemy przy stoliku, na blat wykładamy telefon, który przez najbliższą godzinę będzie najważniejszym elementem posiłku. Potrzeba nowych bodźców przekłada się praktycznie na wszystko, w tym również modę.
Codzienne dostawy w sklepach wielkich koncernów odzieżowych to nie legenda, lecz brutalna prawda.
Projektanci prowadzący małe, autorskie butiki często żalą się, że pierwsze pytanie klienta brzmi „Czy jest coś nowego?”, a kolejnym: „Kiedy będzie przecena?”.
Daliśmy się wciągnąć w błędne koło, wymagając jednocześnie jakości i prędkości. Refleksja była kwestią czasu.
Coraz chętniej wracamy do rzeczy dobrze znanych, oczywistych, ale w pędzie życia ostatnich lat zapomnianych.
Tytułowa powolność, której mianem określam obco brzmiące „slow life”, wydawała się kolejnym trendem, tymczasem przynosi ukojenie zbyt cenne, by się nią znudzić.
Gdy dotarłam do celu swojej podróży, maleńkiej francuskiej wioski zamieszkiwanej przez niewiele ponad dwieście osób, zamiast odpisywać na zaległe maile, poszłam odpowietrzyć rosnące ciasto na chleb w przydomowej piekarni. Jej prowadzenie nie jest koniecznością, a świadomym wyborem.
Dwie młodziutkie kobiety uruchomiły stary piec i postanowiły nauczyć się wypiekać w nim tradycyjne pieczywo na zakwasie. Pracy przy tym sporo, wyrabianie ciasta jest lepsze niż cardio w najmodniejszej siłowni, a przyjemności nie da się porównać z niczym innym.
Przypomniały mi się moje przygody fotograficzne i trzydzieści sześć klatek, w ramach których musiałam zmieścić całe swoje wakacje. Nie była to nawet kwestia ceny kliszy, ale przyzwyczajenia, bez zbędnej refleksji, że jednemu wyjazdowi przypada jedno pudełko. Każdy negatyw miałam opisany i skatalogowany.
Do tej pory odwiedzający mnie znajomi oglądają stare albumy, które prowadziłam w czasach liceum. Stały się nieoczekiwanie kroniką naszego życia, skondensowaną, lecz na tyle wyrazistą, by budzić miłe wspomnienia.
Pamiętam moment odbierania wywołanych zdjęć i przeglądania jeszcze u fotografa. Czy wszystkie się udały, czy dałam radę z zachodem słońca (perfekcyjne ujęcie różowego nieba stanowiło moje fotograficzne marzenie od szóstego roku życia) i – rzecz jasna – czy dobrze wyszłam.
Śmieję się za każdym razem, gdy zaglądam w komórkę temu, kto mnie fotografuje, by ewentualnie powtórzyć ujęcie już teraz, poprawić fryzurę, wyjść lepiej. Kiedyś byłby to bajer. Dziś codzienność, dość nużąca czasami.
Dobrze jest mieć wybór. Być może nie potrafiliśmy docenić tego, co mieliśmy, przez brak alternatywy. Teraz możemy zdecydować, czy dajemy się porwać pędowi życia czy jednak trochę zwolnić.
Poszukać gotowych rozwiązań, czy dojść do nich w swoim czasie. Oraz czy wolimy spędzić wakacje na Snapchacie czy uruchomić retro maszynę, która da nam mnóstwo wolnego czasu, a przede wszystkim ten cudowny stan oczekiwania na efekty. Bo przecież bez względu na czasy, wciąż lubimy niespodzianki.
