Pamięć słuchu
Na skrzypcach gra od czwartego roku życia. Dziś Maria Sławek koncertuje na całym świecie, nagrywa płyty, uczy studentów. Ale to nie wszystko – zajmuje się także historią muzyki żydowskiej, jest doktorką habilitowaną, kuratorką, aktywistką i – od niedawna – prezeską Instytutu Mieczysława Wajnberga.
Tekst: Katarzyna Straszewicz
Dlaczego zostałaś skrzypaczką?
Wychowywałam się przy dźwięku instrumentów smyczkowych, właściwie w Filharmonii Bałtyckiej. Mama jest koncertmistrzem tej orkiestry. Siedziałam na próbach, czekałam na nią i rysowałam. Buntownicza natura kazała mi wybrać inny instrument niż wiolonczela, moje pierwsze skrzypce były maleńkie, jedna szesnasta tak zwanych całych, miałam wtedy cztery lata.
Pierwszy koncert zagrałam pizzicato, czyli szarpiąc struny, bez smyczka i myślę, że ostatni koncert też tak zagram, bo może już nie będę miała siły go utrzymać. Potem zaczęłam też grać na fortepianie, co jest moją wielką pasją.
Co jest łatwiejsze fortepian czy skrzypce?
Powiedzmy sobie szczerze, gra na instrumencie smyczkowym jest strasznie trudna, trzeba mieć bardzo dobry, precyzyjny słuch. Na gitarze są progi, na skrzypcach nie, ludzie często dziwią się skąd wiem, gdzie są poszczególne dźwięki. To wymaga po prostu bardzo dużo pracy i rodzice dziecka, które uczy się grać na skrzypcach muszą mieć na początku anielską cierpliwość. Bardzo trudno jest także dopasować z jaką siłą należy naciskać struny smyczkiem, żeby osiągnąć piękny dźwięk.
To co widzisz oglądając koncert jakiegokolwiek instrumentalisty smyczkowego to to, że lewa ręka wprowadzana jest w drgania, nazywamy to wibracją – ona uszlachetnia dźwięk, sprawia, że jest bardziej nośny. Dziecko tego na początku nie potrafi, więc przeżyłam okres, w którym to, co grałam na fortepianie brzmiało dobrze, a na skrzypcach okropnie.
W moim domu słuchało się dużo muzyki klasycznej, więc to co miałam w uszach versus to co wychodziło spod mojej ręki bardzo się różniło. Był taki moment, że zaczęłam grać też na flecie (wydawało mi się, że to będzie łatwiejsze), ale mając 12 lat pojechałam na słynne kursy muzyczne do Łańcuta, gdzie ostatecznie zakochałam się w skrzypcach i tak zostało do dziś. Poza graniem koncertów, wykładam też na uczelniach muzycznych w Warszawie i Krakowie.
Słyszałam, że zajmujesz się także historią muzyki żydowskiej?
Tak, prowadzę wykłady w ramach Podyplomowych Studiów Polsko-Żydowskich w Instytucie Badań Literackich PAN, interesuje mnie szczególnie kwestia muzyki komponowanej i wykonywanej w gettach i obozach oraz to, jak Zagłada wpłynęła na kompozytorów w drugiej połowie XX wieku. Nagrywałam o tym także podcasty dla Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie. Marzy mi się stworzenie w Warszawie Żydowskiego Domu Kultury, ale to chyba projekt zakrojony na lata (śmiech)!
Masz na koncie trzy płyty, ostatnia – „Rejoice” – nagrana z wiolonczelistą Marcinem Zdunikiem ma w serwise Spotify ponad 129 tysięcy odtworzeń!
Sama jestem zaskoczona, to dużo jak na niszową płytę. Jestem z niej bardzo dumna, to absolutnie autorski projekt. Gramy na niej m.in. Inwencje dwugłosowe J.S. Bacha, oryginalnie przeznaczone na instrument klawiszowy w naszej aranżacji na skrzypce i wiolonczelę. Cieszę się, że tyle osób jej już słuchało, zależało mi także na wydaniu jej na winylu – uważam, że to zupełnie inne słuchanie, w skupieniu, z doskonałą jakością dźwięku…inaczej też odbiera się cały projekt graficzny. Czuję, że niebawem przyjdzie czas na kolejne nagranie, tym razem chcę wrócić do muzyki Mieczysława Wajnberga.
No właśnie – oprócz muzycznego życia masz też drugie, związane z Instytutem Mieczysława Wajnberga – fundacją, której jesteś współzałożycielką. Skąd się wzięło Twoje zainteresowanie tym kompozytorem?
Po skończeniu studiów Akademii Muzycznej w Krakowiew 2011 roku zaczęłam pracę nad doktoratem poświęconym utworom skrzypcowym Wajnberga. Już wcześniej interesowałam się okresem stalinizmu i tym jak polityka Związku Radzieckiego wpływała na kompozytorów, przede wszystkim na Dymitra Szostakowicza. Uwielbiam jego twórczość, w ogóle muzykę rosyjską, tęsknię za nią, ale teraz, z wiadomych względów, nie jestem w stanie jej grać. Ten stan się pewnie jeszcze długo utrzyma…
Nazwisko Mieczysława Wajnberga, polskiego Żyda, który uciekł w 1939 na teren ZSRR i pozostał tam do śmierci pojawiło się chyba po raz pierwszy w moim życiu dzięki nieżyjącemu już wybitnemu dyrygentowi, Gabrielowi Chmurze. To on jako pierwszy zaczął wykonywać i nagrywać jego dzieła w Polsce. Okazało się, że Wajnberg napisał koncert skrzypcowy, sześć sonat na skrzypce i fortepian, trzy solowe, siedemnaście kwartetów, dwadzieścia dwie symfonie, mnóstwo niebywale pięknej muzyki, którą zapragnęła grać. W Polsce wówczas jeszcze mało kto o nim słyszał, to z Zachodu kilkanaście lat temu napływała fala zainteresowania tym kompozytorem.
Wajnberg był bardzo związany z Warszawą?
Urodził się w Warszawie, przy ulicy Żelaznej 66 w 1919 roku. Mieszkał tu do wybuchu wojny i był chłopakiem w Warszawy, polskim Żydem. Uczył się w Konserwatorium Warszawskim, był świetnie zapowiadającym się pianistą. Debiutował w Filharmonii Warszawskiej, dorabiał grając w słynnych lokalach – Adrii czy Oazie. Pomagał także ojcu, Szmulowi w komponowaniu muzyki do licznych żydowskich teatrów. W 1939 całą rodziną postanowili uciekać z Warszawy na wschód. Niestety, rozdzielili się i ślad po rodzicach oraz trzy lata młodszej siostrze, Esterze, zaginął.
Sam Mietek po długiej tułaczce, już ze zmienionym imieniem (na granicy radzieccy żołnierze nakazali mu używać imienia Mojsiej) dotarł do Mińska, dalej do Taszkientu, w końcu osiadł w Moskwie, gdzie mieszkał i tworzył do końca życia. Zmarł w 1996 roku właściwie w zapomnieniu. Uważany był za kompozytora radzieckiego, choć sam bardzo mocno identyfikował się z polską kulturą i polską tożsamością. Dopiero w pierwszej dekadzie XXI wieku zaczęto się nim znowu interesować.
Kilka lat temu i w Teatrze Wielkim wystawiono chyba największe dzieło Wajnberga – operę „Pasażerka” na podstawie powieści Zofii Posmysz. To niezwykła historia, wybitna muzyka i dość radykalny artystycznie krok – pierwsza w historii opera poświęcona tematyce Zagłady, z akcją osadzoną w obozie w Auschwitz-Birkenau. Wyobraź sobie, że Wajnberg nigdy jej nie usłyszał! Choć dzieło powstało pod koniec lat 60. , to premiera i to w wersji koncertowej, bez inscenizacji odbyła się dopiero w 2006 roku, dziesięć lat po jego śmierci.
To fenomenalny utwór, warto go posłuchać.
Skąd pomysł założenia Instytutu?
Okazało się, że takich wajnbergowych freaków jest więcej (śmiech). Moi przyjaciele, z którymi założyliśmy Instytut to Ania Karpowicz, flecistka, laureatka Paszportu Polityki, założycielka Hashtag Ensemble i współkuratorka festiwalu Warsze Muzik oraz Aleksander Laskowski, dziennikarz muzyczny, rzecznik prasowy Konkursu Chopinowskiego, który na co dzień pracuje w Narodowym Instytucie Fryderyka Chopina.
Uznaliśmy, że Mieczysław Wajnberg, choć jest jeszcze o wiele mniej znany niż Chopin czy Moniuszko, zasługuje na organizację, która otoczy go opieką i uwagą w bardzo wielu aspektach. My Mietka traktujemy już jak członka rodziny, zależy nam na tym, by uświadomić ludziom, że był stąd, z Warszawy, z Woli i powinniśmy się z tego cieszyć!
Co uważacie za swój największy sukces?
Instytut Mieczysława Wajnberga działa dopiero od lutego 2021, a mamy już na przykład w Warszawie ulicę Wajnberga! Lokalizacja jest nieprzypadkowa, niedaleko, przy Żelaznej 66, do dziś stoi kamienica, w której komozytor się urodził. Naszymi pierwszymi sukcesemi było umieszczenie tablicy pamiątkowej z elewacji tego domu, stworzenie Spacerownika Warszawa Wajnberga czy zorganizowanie “Domówki u Mietka” – wystawy fotografii, koncertu w podwórku na Żelaznej i pokazu filmu w pobliskim „Kinie Czary”.
Spacerownik zaprojektowała dla nas Ola Jasionowska, Agnieszka Kuś, varsavianistka i przewodniczka napisała wspólnie z nami teksty, stworzyliśmy mapę miejsc związanych z dwudziestoletnim okresem życia Wajnberga w stolicy. Każdy może wziąć taką mapę i wyruszyć w podróż jego śladami, choć wiadomo, że często będzie to wędrówka po nieistniejącym mieście…
Mapa zaprowadzi nas np. do miejsca, gdzie była wytwórnia płyt Syrena Records, w której pracował tata Mieczysława, do żydowskich teatrów, słynnego klubu Oaza przy Wierzbowej, gdzie Wajnberg występował m.in. z Lodą Halamą. Trasa zawiera kody QR, które odsyłają do strony www.warszawawajnberga.pl gdzie znadziecie też rozszerzone teksty w języku angielskim i jidysz oraz specjalnie stworzone playlisty uzupełniające spacer.
Czy Wajnberg kiedykolwiek wrócił do Polski?
Raz, na Festiwal „Warszawska Jesień”, w 1966 roku. Zrobił sobie wtedy zdjęcie przed swoim domem rodzinnym, był bardzo zaskoczony, że kamienica przetrwała. Możemy sobie wyobrazić co czuł kiedy wyszedł z pociągu i zobaczył miasto, które nie przypominało w niczym jego Warszawy.
Nigdy potem już tu nie przyjechał. Dla mnie powstanie ulicy Wajnberga to taki symboliczny powrót Mietka do domu. Fascynuje mnie praca z pamięcią, opowiadanie historii ludzi i miasta, odkrywanie tego swoistego palimpsestu dla siebie, ale przede wszystkim oddając głos tym, którzy je tworzyli i są jego nieodłączną częścią.
Foto: Anita Wąsik-Płocińska