Nie ma Harel bez Krakowa. Pierwsze miejsce, które odwiedziłam, gdy poczułam się odrobinkę pewniej w pandemii? Nie, wcale nie Zanzibar. Spakowałam małą walizkę i wyjechałam do Krakowa. Owszem, ciepłe kraje ratują moje baterie zimą (choć skorzystałam z takiej opcji raz w życiu), miasta lekko na zachód również (Berlin w szczególności), ale to Kraków zawsze pociesza mnie w chwilach zwątpienia. Akurat była zima, więc w grę wchodziły tylko „wynosy”.
Zabrałam więc Łatkę na spacer, by wrócić z sernikiem z Massolitu, okonomiyaki z Mugenu i… lnianą marynarką od Anny Gregory. Tak z marszu piszę o sprawach materialno fizycznych, w sumie od razu powinnam do nich dodać szwedzkie bułeczki z Kaffe Bageri, kiszonki z Chederu i ciężki wełniany koc z DOMu, którym mogłam się z tymi wszystkimi dobrami (plus psem) otulić. I jeszcze spotkania z innymi psami, bo tak się składa, że większość moich krakowskich znajomych należy do mojej ukochanej kategorii oddanych i stuprocentowych psiarzy. Nawet kilka dni i jest mi sto razy lepiej.
A kiedy to się zaczęło? W krakowskich wizytach miałam sporą przerwę od dzieciństwa – i to tego z początku podstawówki – aż do końca liceum, gdy z klasą maturalną pojechaliśmy na wycieczkę śladami Wyspiańskiego i spółki. Zniknęła matura i wszelkie związane z nią zmartwienia, chłonęłam to miasto jak scenerię ukochanej książki, o której zapomniałam. Było tam coś wyjątkowego. Architektura to jedno, bo mało które polskie miasto mnie zachwyca tak bardzo jak Kraków.
Płynęło tam jednak jakieś inne życie, może ciut powolniejsze, może wyjątkowe przez to, że zajrzałam tylko na chwilę. I knajpki, wówczas ze śladową ilością turystów, ciemne od papierosowego dymu (który zresztą do dziś mi nie przeszkadza), klimatyczne – jak to się, upraszczając cały wachlarz zachwycających cech, mówi. W ogóle mieliśmy taki plan z przyjacielem z ławki, że jeśli nam nie wyjdzie kariera muzyczna (czyt. nie dostaniemy się na studia), to wyjedziemy do Krakowa i otworzymy własną knajpę. Która będzie oczywiście najlepsza ze wszystkich, tłumy będą walić drzwiami i oknami, a my – zawsze wypoczęci – będziemy serwować autorskie drinki.
Barokowy Smak Wilna w Pałacu Paców.
Początki bloga to też był Kraków. Mam nawet podejrzenia, że to najpierw w Krakowie mnie czytano. Zgłaszały się do mnie nieśmiało pierwsze niezależne marki czy prowadzone w super nowoczesny jak na początki nowego tysiąclecia sposób sklepy vintage. Czytelniczki zapraszały na kawę do Karmy, jak tylko będę w mieście, a niedługo potem zasiadłam w jury pokazu dyplomowego SAPU i siedzę tam z radością do dziś. Kraków inspirował mnie za czasów nastoletnich i inspiruje dziś, gdy mam lat czterdzieści plus.
Podejście mam zapewne dość stereotypowe, ale dla mnie to miasto jest niezwykle artystyczne. Ten artyzm przejawia się nie tylko w bogatym życiu kulturalnym, zawsze fenomenalnych wystawach czy koncertach, ale też w stylu ulicy, który łapał mój wzrok znacznie wcześniej niż warszawski. Próbowałam go swego czasu odtworzyć we własnej szafie, ale doszłam do wniosku, że z tym się trzeba urodzić… w Krakowie.
A gdy czytam taki, dajmy na to „Czterdziesty szósty Kraków” Gałczyńskiego, znajduję jeszcze jedno uzasadnienie swojej miłości. Tu czas stanął w miejscu – i to w jak najbardziej pozytywnym sensie. Poeta pisze o Amerykanach fotografujących gołębie pod Mariackim i buszującej nad Wisłą młodzieży – a to wszystko obserwacje z roku 1946. Mam w Krakowie swoje stałe punkty, do których mogę wrócić od lat, spokojna, bo zawsze będą czekać. To trochę jak z menu ukochanej restauracji, które nie ugina się pod chwilowymi modami, tylko konsekwentnie trzyma wypracowany porządek.
Tekst dedykuję Django, Jackie, Stefanowi, Beniowi, Bongowi i Szynce.