Namiętność: Na widok tej osoby potok krwi w żyłach przejmuje nad nami kontrolę, a serce dudni. Źrenice się rozszerzają, oddech zaczyna być uciążliwy. Płoniemy w środku, a między nami iskrzy.
Ogień się rozpala. Co dalej? W naturę namiętności wpisana jest zachłanność. Rozpaleni kochankowie dążą do tego, aby spędzać ze sobą jak najwięcej czasu i odsłaniać przed sobą coraz większe części swojego życia.
Rozmawiamy ze sobą godzinami, zadajemy sobie pytania, niepewność wisi w powietrzu na każdym kroku. Jesteśmy skłonni ryzykować i poświęcać. Czasem zbyt wiele.
Namiętność wypala dziurę w naszych wewnętrznych granicach. Rezygnujemy z własnych rozrywek i rytuałów, zaniedbujemy przyjaciół i rodzinę, przeprowadzamy się. Wszystko w imię miłości, a przynajmniej tak nam się wtedy wydaje.
Niektórzy badacze twierdzą, że namiętność pojawia się po to aby połączyć ze sobą partnerów, a potem ich gorzko rozczarować. Co zrobić, aby początkowy ogień znajomości nie poparzył nas i nie wypalił nas oraz nowej znajomości?
Aby uniknąć poparzenia, trzeba pamiętać o naturze pożądania. Stephen Mitchell – psychoanalityk zajmujący się tematyką namiętności posługuje się metaforą kotwicy i fali. Mówi o tym, że wszyscy ludzie mają potrzeby związane z bezpieczeństwem, stabilizacją, przewidywalnością i stałością.
Tak samo wszyscy mają potrzebę nowości, przygody i eksploracji. Różnimy się tylko proporcją tych potrzeb. Siła namiętności w początkowych etapach znajomości bierze się między innymi z chęci jak najszybszego zapełnienia przestrzeni między kochankami.
Redukując niepewność i napięcie, prowadzimy znajomość w stronę naszej potrzeby bezpieczeństwa. Próbując zapewnić sobie poczucie przewidywalności, nasza psychika stosuje różne triki. Na przykład zaczynamy dewaluować partnera, oceniać lub ustawiać go w wygodnej dla nas roli.
Tym samym pozbawiamy drugą stronę wielowątkowości i wielowymiarowości, która jest dla nas źródłem zagrożenia, ale i źródłem fascynacji. Chcemy wmawiać sobie, że znamy partnera, że wiemy czego się spodziewać i już wszystko odkryliśmy.
Niestety moment, w którym dojdziemy do takiego wniosku, to droga w dół. Wprost w pokłosie nudy i stagnacji, którą tak naprawdę sami stworzyliśmy.
Tego typu mechanizm pokazuje też historia Pawła – barmana w jednym z krakowskich pubów. Za każdym razem, gdy poznawał nową dziewczynę, był nią niezwykle oczarowany. Jego kumple śmiali się, że zakochiwanie się to jego hobby, z którym nie rozstaje się nawet w pracy. Jednak gdy tylko relacje między nowo poznaną damą jego serca się zacieśniały, Paweł tracił zainteresowanie.
Wynajdywał najdziwniejsze wady w wyglądzie i zachowaniu dziewczyn i je wyolbrzymiał. Spotykał wiele kobiet, a każda była inna. I za każdym razem mu się „nudziła”. Na mieście przybywało dziewczyn, rozczarowanych jego nagłymi zmianami i niewyjaśnionymi zerwaniami, a sam Paweł czuł się coraz bardziej samotny i zrezygnowany.
Mało kto nie słyszał podobnej historii. Przyczyn tego typu trudności może być wiele. Jednak zwykle wspólnym mianownikiem jest lęk. Boimy się miłości i ryzyka jakie ze sobą niesie. Głębokie relacje są same w sobie niebezpieczne. Narażają nas na zranienie, upokorzenie i odrzucenie.
Gdy jesteśmy niepogodzeni ze sobą, a nasza tożsamość chwieje się w posadach, nie pozostaje nam nic innego jak w obliczu namiętności uprzedmiotawiać osoby i spłycać relacje. Dewaluujemy innych, gdy sami czujemy się niewystarczająco dobrzy, nieadekwatni i niegodni miłości.
Wtedy właśnie zaczyna się dzielenie partnerów na części, odrywanie ich i dyskredytowanie. Dewaluacja i deseksualizacja jest jednym z mechanizmów chroniących nas przed poparzeniem w gorącej relacji. Utrzymanie równowagi i autonomii pomiędzy związkiem a pozostałymi, ważnymi sferami życia to kolejne wyzwanie.
Czasem namiętność sprawia, że mamy ochotę rzucić wszystko i leżeć w swoich objęciach przez całą dobę.
Ostatnio znajoma podzieliła się ze mną refleksją: „Nie mogę się zakochiwać, bo to zawsze grozi masakrą. Na początku jest spoko. Dużo rozmów i dużo seksu. Motylki w brzuchu. Potem się przywiązuję i zaczynam świrować.
Płaczę na myśl o tym, że facet mógłby się oddalić na krok. Każdą wolną chwilę chcę spędzać razem z nim. Olewam swoje sprawy i znajomych. Żyję jego życiem. Panikuję, gdy ogląda się za innymi dziewczynami albo gdy zadzwoni do niego koleżanka.
Jestem na każde jego skinienie. Nie wiem dlaczego, ale to zawsze się tak kończy. Zaczynam myśleć, że moje motyle w brzuchu to tak naprawdę ćmy, które lecą w miłość jak w ogień”.
Zupełne rezygnowanie ze swoich pasji, zainteresowań i znajomych nigdy nie działa dobrze na rzecz związku. Nie dając sobie przestrzeni, sprawiamy że ogień gaśnie, bo – za Esther Perel cytując – ogień potrzebuje powietrza.
Jak jeszcze można się poparzyć w ogniu namiętności? Innym, także destrukcyjnym mechanizmem, jest chęć pochłonięcia partnera, podyktowana potrzebą kontroli. Obok zależności i pożądania, jednym ze składników romantycznej namiętności jest agresja.
Sam akt seksualny jest z natury agresywny. To wtargnięcie w przestrzeń cielesną drugiego człowieka. Dlatego miejsce agresji, ramię w ramię z szacunkiem i empatią – może być w sypialni. Gorzej, gdy się pomylimy i miejscem do rozładowania agresji stanie się kuchnia (i nie chodzi tutaj o kuchenny blat).
Agresja, związana naturalnie z namiętnością, gdy nie jest kontrolowana, może przerodzić się w nienawiść. Jej skutki są różne – na przykład kłótnie i przemoc, która zawsze związana jest z potrzebą kontroli. Czasem ukrywamy kontrolę pod płaszczykiem „troski”. Wyraża się to w żądaniu transparentności i ciągłej dostępności.
Łukasz – pracownik korporacji, opowiada krótką historię o swoim ostatnim związku: „Moja była dziewczyna kazała mi podać hasła dostępu do moich kont na Facebooku i mailu. Gdy odmówiłem, zaczęła mnie atakować. Że niby dlaczego i czy mam coś przed nią do ukrycia. Nigdy nie miałem, ale czułem się z tym niekomfortowo. To było osaczające. Bardzo lubiłem tę dziewczynę, może nawet kochałem. Ale pretensji tego typu było coraz więcej i musiałem to skończyć”. Każdy człowiek ma prawo do prywatności.
Do przestrzeni, w której prowadzi intymne rozmowy z innymi ludźmi, dzieli się uczuciami i myślami, na temat których nie chce rozmawiać z partnerem. Co więcej – szpiegowanie, sprawdzanie telefonu i korespondencji partnera, to nie tylko nietakt – to przemoc.
Ubierając partnera w swoje wyobrażenia na temat tego, że jest już nasz, bezpieczny, znany i przewidywalny, kastrujemy relację i gasimy płomień. Nic dziwnego. Boimy się poparzenia. Im dłużej kogoś znamy, tym większe ma możliwości, by nas ranić.
Dlatego im dłużej trwa związek, tym więcej podświadomych wysiłków, by namiętność zgasła. Uświadomienie sobie natury namiętności jako zachłannej i nienasyconej, pozwala nam uświadomić sobie, jakie wyzwania stawia przed nami to płomienne uczucie.
Dla jednych zadaniem wyznaczonym przez związek będzie utrzymanie na wodzy swoich prymitywnych, głupich impulsów – zaborczości, zazdrości, chęci kontroli i władzy. Dla innych wyzwaniem stanie się utrzymanie autonomii i równowagi pomiędzy związkiem a innymi, ważnymi sferami życia.
W każdym wypadku należy zaakceptować, a wręcz rozsmakować się w ryzyku i niebezpieczeństwie, jakie niesie ze sobą gorąca miłość. Aby związek nie zamienił się w pokłosie dawnej fascynacji, a „motyle w brzuchu” nie skończyły jak ćmy poparzone płomieniem.