Oto krótki poradnik jak w dobie XXI wieku zostać rozchwytywaną modelką: załóż Instagrama i spędzaj na nim co najmniej sześć godzin dziennie wrzucając fotki swojego ciała w bikini, twarzy pokrytej maseczką, zdjęcia z codziennego treningu oraz fashion dodatków. Koniec opcji numer jeden.
Opcja numer dwa jest nieco trudniejsza, gdyż nie mamy na nią wpływu, bo wymaga całkiem przyzwoitego pochodzenia, najlepiej z nieziemsko bogatej rodziny zdeterminowanej do zarobienia jeszcze większej ilości pieniędzy kosztem wszystkich spokrewnionych.
Uwaga: tutaj nie chodzi o ”hejt”, ale raczej wielką i rozpaczliwą tęsknotę za erą prawdziwych supermodelek, które rodziły się boginiami, nawet wtedy kiedy pochodziły w biednej rodziny, a ich twarz stawała się publicznie znana dopiero wtedy, kiedy pojawiały się na pięknej okładce Vogue’a.
Naomi Campbell, która zamiast szczycić się największa ilością followersów, może być dumna z bycia pierwszą czarnoskórą modelką, która w latach dziewięćdziesiątych na równi z innymi pięknościami została okrzyknięta supermodel. Ona, Claudia Schiffer, Cindy Crawford, Christy Turlington, Linda Evangelista i Tatjana Patitz kontra pokolenie któremu przodują Kendall Jenner i Cara Delevigne.
Czy naprawdę nastały czasy, kiedy moda dzieje się na portalach społecznościowych, kiedy bloggerki często o wątpliwym guście czy błysku inteligencji stały się nowymi „wyroczniami”, spychającymi do podziemi zasłużonych starych modowych wyjadaczy?
Czy nazwiska takie jak Suzy Menkes, Hamish Bowles, Cathy Horyn czy Robin Givhan znaczą mniej w modowym przemyśle niż wyżej wspomniane celebrity models czy jeszcze lepsze celebrity bloggers, tylko dlatego, że nie posiadają kont na Instagramie, na których publikowaliby kawę ze Starbucksa postawioną na najnowszym numerze Vogue? Nie sprzedawajmy profesjonalizmu świata mody przez duże M i szczypty tajemniczości za tweety i foty, które obdzierają go z tego co pociąga nas w nim najbardziej: jego elitarności, ekskluzywności i niedostępności.
Do dziś przechowuję stare numery amerykańskiego Vogue’a z lat osiemdziesiątych, które ciocia z Florydy wysyłała mojej mamie w paczkach. Wiadomo, że czasy były zupełnie inne, że widok takiego magazynu pozwalał spojrzeć na rzecz prawdziwie luksusową, ale sęk w tym że cudownie byłoby ujrzeć świat mody znowu z perspektywy odbiorcy, który z podnieceniem przegląda niepublikowane zdjęcia zza kulis pokazu mody, z backstage’u sesji, oraz który czyta o procesie powstawania kolekcji wielkiego projektanta. Po prostu poczuć ten dreszczyk emocji i napięcia, trochę się zniecierpliwić.
Sposób dostarczania tych informacji uległ zmianie, to oczywiste. Internet zrewolucjonizował modę i sposób dzielenia się nią z odbiorcami, jednak nie jest koniecznym rozbieranie jej na części i ogałacanie jej ze wszystkiego co w niej najlepsze.
Z chęcią zaczekałabym kilka godzin na publikację on-line pierwszych zdjęć i komentarzy, żeby ujrzeć w pełni profesjonalny i przygotowany przez prawdziwych krytyków tekst o najnowszej kolekcji Chanel, w zamian za niezwykle błyskotliwe tweety z pierwszego rzędu w stylu „ Oh Gosh…ta kolekcja Chanel jest…jest… awesome!”.
Naprawdę opinia Kim Kardashian na temat pokazu, w którym cholera wie czemu i w jakim celu chodzi jej siostra znaczy dla mnie tyle, co komentarze na Pudelku. Swoją drogą moja ulubiona Kim jest kolejnym dowodem na to, że coś pękło w świecie mody, a Anna Wintour powinna szczerze zastanowić się czy Vogue, uznawany za ostatnią ostoję w tym szale fot, lajków i followersów, nie podpisał cyrografu z samozwańczymi ikonami mody.
A jeśli tak to co? To nic oczywiście, takie są trendy wyznaczane już nie przez redaktorów coraz mniej wpływowych pism, ale przez Jessicę jakąśtam czy Carę jedzącą hamburgera w kurtce YSL.