Masz to w szafie. Były to różne historie. O białych lnianych spodniach, które ktoś kupił, by znaleźć identyczne na górnej półce w szafie. Jeszcze z metką z zeszłorocznej przeceny. Albo o modnych sandałkach, które jakimś cudem już kiedyś były modne. W dodatku za naszego życia, więc mamy je w kartonie w piwnicy, okazuje się, w całkiem niezły, stanie. Albo o sukience Jacquemusa, której ekonomiczną wersję wstydliwie kupiliśmy w Zarze.
Z resztą za wcale niemałe pieniądze, by chwilę później zorientować się, że prawie taką samą oddała nam kiedyś mama. To ostatnie to o mnie. O tak, przyznaję się niechętnie i to z więcej niż jednego powodów. Żyję w oku cyklonu, moda zjada mnie i mój portfel. I przecież nie po to tak wychwalam polskie marki, żeby sama cichcem przepaść w najbardziej krytykowanej przez siebie sieciówce. I to jeszcze po to, by kupić, eufemistycznie określając, pożyczony pomysł. Stało się. Za późno.
Oryginał, o którym Jacquemusowi się nawet pewnie nie śniło, powstał w latach dziewięćdziesiątych.
Wyprodukowała go marka Hexeline z jedwabiu. Miał poduszki, które ze starości się dosłownie wykruszyły. Ale poza nimi ząb czasu łaskawie ledwie musnął czarną kopertową sukienkę. Żeby było śmieszniej, parę lat temu wystąpiłam w niej podczas dyplomów SAPU, podkreślając nawet jej wiek i ponadczasowość. A potem sobie zawisła na szarym końcu, za jakimś mało używanym płaszczem, i wyfrunęła z mojej pamięci.
Całkiem niedawno, przygotowując się do pewnego wykładu z moim przyjacielem nie tylko po fachu, redaktorem Michałem Zaczyńskim, zadaliśmy sobie proste pytanie. A mianowicie, czy wiemy, co znajduje się w naszych szafach. On, z pewnością godną pozazdroszczenia, odpowiedział, że oczywiście. Ja, jak łatwo się domyślić, zupełnie odwrotnie. To pociągnęło za sobą pewne wspomnienia. Bo o ile nie byłam w stanie przywołać w pamięci nawet połowy własnych ubrań, o tyle wspaniale umiałam zrobić to z garderobą mojej mamy, którą pamiętam z dzieciństwa. Jakim cudem?
Przede wszystkim kupowało się mniej. Ale też bardziej świadomie i na dłużej.
Nosiło się nie sezon, nie dwa, ale dopóki dało radę. Zdjęcia w magazynach mody służyły za inspirację, nie za strony katalogu, z którego wszystko możemy zamówić w tej chwili i mieć pod drzwiami następnego ranka. Wyczekane numery ulubionych gazet miały za zadanie obudzić naszą kreatywność. Nie piszę nawet o krawieckich umiejętnościach, które też były znacznie bardziej popularne. Ale po prostu o wykorzystaniu zgromadzonych w szafie zasobów w nowy, modny sposób. To gdzieś się rozmyło, nie znaczy jednak, że na dobre.
Postanowiłam działać. Przede wszystkim poznać swoją szafę. To było trochę tak, jakbym spotkała się z dawno niewidzianą znajomą. Niby się pamiętacie, niby sporo o sobie wiecie, a jednak pojawia się ten przyjemny element zaskoczenia. W związku z gruntownymi porządkami odnalazłam jeszcze m.in. kilkuletni płaszcz Michała Szulca bardzo w stylu obecnych działań marki Ganni, bordową torebkę vintage (very Prada) oraz kombinezon w stylu safari, z czasów podstawówki, dorwany w sklepie indyjskim.
Aktualnie mamy wysyp podobnych, w związku z trendem na odzież roboczą. I tak dalej, i tak dalej. Podzieliłam się wrażeniami na Instagramie, tworząc przy okazji hashtag #masztowszafie. I nie wiem, czy większa jest satysfakcja z własnych znalezisk, czy reakcja obserwatorek, które powoli zaczynają tak oznaczać swoje zdjęcia w starych ciuchach.
Nie chodzi mi o to, żeby nie reagować na modę i wyglądać ciągle tak samo, do znudzenia. Tak samo jak w ekologicznym życiu nie chodzi o wyrzucenie z domu całego plastiku. Korzystajmy z domowych zasobów, bądźmy ich świadomi, zanim udamy się po nowe. To wszystko. Bo #masztowszafie spokojnie może dotyczyć także szafek kuchennych. Albo garażowych półek. Pójść po nowe – to najłatwiejsze rozwiązanie. A może by tak zacząć chodzić po potrzebne?