Marcin Koszałka. Reżyser, operator, pedagog, biegacz. Ale też Krakus z krwi i kości, obchodzący niedawno pięćdziesiąte urodziny. O życiu filmowca w pandemii, niełatwych góralskich tematach, samotnym bieganiu po Krakowie i tym, jak zmienia się to miasto – z Marcinem Koszałką rozmawia Kuba Armata.
Kiedy umawialiśmy się na ostatnią rozmowę, nie dość, że spotkaliśmy się osobiście, to jeszcze w kultowym Bunkrze, czyli krakowskiej kawiarni Bunkra Sztuki. Dzisiaj, w dużej mierze za sprawą pandemii, nie jest możliwe ani jedno, ani drugie. Bunkier Cafe zniknął z mapy Krakowa, a nam pozostało wirtualne spotkanie na Zoomie. Czy ta nowa rzeczywistość, także od strony zawodowej, mocno w ciebie uderzyła?
- Nie jestem typem operatora, a tym bardziej reżysera, który przez cały czas by pracował. Być może dlatego, że mieszkam w Krakowie, a nie w Warszawie. Fakt, że jestem zmuszony do tego, by od pewnego czasu siedzieć w domu, nie jest nawet taki zły.
Ostatnią produkcję, jaką był serial „Erynie” w reżyserii Borysa Lankosza, kończyliśmy już w erze pandemii. To było ciekawe doświadczenie, bo wszyscy na planie musieli zrobić genetyczne testy covidowe. Po skończeniu zdjęć już w nic się nie pakowałem, zwłaszcza że dostałem dofinansowanie z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej na mój nowy fabularny projekt – „Przedpole”.
Wciąż pracujemy nad scenariuszem, mam nadzieję, że za miesiąc wystartuje preprodukcja. Zatem dla mnie – paradoksalnie – aż tak strasznej różnicy nie ma. Bardziej niepokoją mnie myśli o tym, co będzie, i zastanawiam się, czy nie skomplikuje nam to w jakiś sposób przygotowań do filmu.
Pandemia bardzo mocno uderzyła w każdą branżę, także filmową. Myślisz, że dużo czasu minie, zanim producenci, dystrybutorzy, kiniarze się z tego pozbierają?
- Z pewnością, choć wydaje mi się, że widać w tej sytuacji managerski i negocjacyjny talent dyrektora PISF-u Radosława Śmigulskiego, któremu udało się zdobyć spore środki pomocowe. Dobrym przykładem może być sesja PISF-u, w której sam brałem udział. Wszyscy dostali takie pieniądze, na jakie liczyli. Wcześniej dofinansowywano większą liczbę produkcji, ale mniejszymi kwotami.
W efekcie nie wszystkim udawało się zrobić film, bo był kłopot z tym, żeby pozyskać dodatkowe, brakujące środki. Z tym problemem, zwłaszcza w kontekście pandemii, dyrektor dobrze sobie poradził. Rozmawiałem z nim nawet ostatnio w innej ważnej sprawie dla krakowskiej branży filmowej, czyli kwestii pomocy dla kina Mikro.
Ona też, podobnie jak dla innych kiniarzy, ma nadejść. Oczywiście można narzekać i mówić, że jest beznadziejnie, ale od pewnego czasu staram się bardzo rzetelnie i obiektywnie patrzeć na różne sprawy.
Wspomniałeś o nieciekawej sytuacji kina Mikro, ale to w ogóle szerszy problem. Myślisz, że ludzie wrócą do tradycyjnego modelu oglądania filmów w kinie czy jednak, przyzwyczajeni za sprawą ostatnich miesięcy, postawią na wygodę i seanse domowe na platformach streamingowych?
- Rzeczywiście wiele osób mogło się przestawić na taki model oglądania, zwłaszcza że jakość produkcji na takich platformach jak Netflix czy HBO jest wysoka. Nie tak dawno pełniłem funkcję jurora w jednym z konkursów na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
Choć była to edycja wirtualna, organizatorzy postanowili zaprosić nas na miejsce i umożliwili oglądnięcie zakwalifikowanych filmów w warunkach kinowych.
To jednak dotyczy profesjonalistów. Coś w tym jest, że ludzie, siłą rzeczy, przez ten czas przyzwyczaili się do platform streamingowych i może im się już nie chcieć korzystać z kin. Tak jest taniej, nigdzie nie trzeba wychodzić, można sobie w każdej chwili zrobić przerwę na kawę i za chwilę wrócić do oglądania.
To z pewnością spory problem dla kiniarzy. Z drugiej strony, widziałem niedawno jakieś badania, które przekonywały, że z sektora sztuki ludziom najbardziej brakuje właśnie pójścia do kina.
Masz poczucie, że brakuje im w ogóle kontaktu ze sztuką? Pierwszego dnia po otwarciu Muzeum Narodowego w Warszawie odwiedziło je tysiąc osób, co mocno zaskoczyło nawet samych pracowników tej placówki.
- Dlatego też nie demonizowałbym strasznie tego, o czym przed momentem rozmawialiśmy. Może się okazać, że przeżyjemy prawdziwe oblężenie kin, bo nagle wszyscy będą chcieli wybrać się na seans. Zobaczymy, jak to będzie wyglądało na początku. Jeżeli okaże się, że nie jest dobrze, to pewnie trzeba będzie pomyśleć nad jakąś większą akcją, która miałaby na celu ponowne ściągnięcie ludzi do kin.
Ważną częścią twojej pracy jest także działalność pedagogiczna. Czy przedmiotów na kierunkach artystycznych da się w ogóle nauczyć online?
- Na stałe wykładam w dwóch miejscach. W Szkole Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego w Katowicach, gdzie mam zajęcia na kierunku operatorskim i reżyserskim, oraz w krakowskiej ASP. Prorektor ASP Robert Sowa wymyślił nawet, by w przyszłości stworzyć tam oddzielny kierunek studiów filmowych dla ludzi, którzy mają też zaplecze plastyczne.
Ma to być w założeniu połączenie Akademii Sztuk Pięknych ze szkołą filmową. Będą zatem dalej zajęcia z malarstwa, grafiki czy projektowania, ale uzupełnione reżyserią, sztuką operatorską czy montażem. To może być ciekawy eksperyment, dzięki któremu wykształci się nowy typ twórcy. Myślący trochę inaczej, z backgroundem, jakiego nie mam ja ani moi koledzy.
Tak poniekąd kształcił się Andrzej Wajda, który studiował przecież malarstwo, świetnie rysował, sam na planach robił sobie szkice do scen.
To jednak przyszłość, a jak wygląda naukowa teraźniejszość w dobie pandemii?
- Sytuacja jest dosyć dramatyczna. Zajęcia, które odbywam z reżyserami, mają formułę rozmów, więc to, nawet w tej nowej rzeczywistości, względnie się sprawdza. Dużo gorzej jest z młodymi operatorami. To zawód bazujący na praktyce, a pierwszy i drugi rok są kluczowe do tego, by się w ogóle go nauczyć.
Trudno wirtualnie przekazać komuś odpowiednią wiedzę na temat operowania światłem czy pracy kamery. W obecnej sytuacji nie da się w pełni wykształcić studenta na tym kierunku, bo po prostu przez pewne rzeczy nie przeszedł.
To tak jak w wojsku. Jeżeli ktoś nie przejdzie najpierw odpowiedniego szkolenia, to nie przyjmą go do Gromu, bo może tylko sprawiać zagrożenie dla innych żołnierzy.
Nie samą pracą jednak człowiek żyje. Wiem, że dużo biegasz. To twój sposób na zachowanie psychicznej równowagi w tym trudnym czasie?
- Zawsze uprawiałem jakiś sport, więc pojawiło się to znacznie wcześniej. Takie samotne bieganie jest jednak w jakimś sensie przykre. Lubiłem to tak bardzo, także dlatego, że to było zawsze spotkanie z ludźmi. Biegam amatorsko, ale starty w maratonach czy półmaratonach były moją adrenaliną.
Formuła wyścigu sprawia, że nie biegniesz sam, motywują cię inni ludzie. Właśnie wtedy osiągałem swoje najlepsze czasy. Cisnąłem, bo widziałem, że inni też cisną. Podczas samotnego biegania trudniej o motywację. Sport, czy to bieganie, czy wspinanie, dawał mi też zawsze wytrzymałość, która ułatwiała pracę na planie. Jeśli nie masz kondycji, to na planie bardzo szybko się męczysz. A jak się męczysz, to odpuszczasz.
Czy chęć opowiedzenia w „Przedpolu” o góralach i historycznie niełatwym zagadnieniu, jakim jest Goralenvolk, to też pokłosie twojej pasji do wspinania i tego środowiska?
- Powody były dwa. Pierwszy związany jest z pasją do wspinania i Tatr. Myślałem o tym, żeby zrobić film wspinaczkowy, ale jednocześnie chciałem, żeby było to szersze. Temat Goralenvolku jest mocny, bo to nie tylko pytanie o zdradę, ale też dramat ludu osobnego i opowieść o manipulacji tymi ludźmi. Główny bohater filmu będzie wspinaczem, góralem taternikiem.
Choć, co ciekawe, taternictwo, ale i narty przywieźli w te rejony przyjezdni, tak zwani panowie. Górale mieli za zadanie raczej im usługiwać i ich zabawiać. Oni mają swój honor, zawsze będą do pewnego stopnia osobni, ale jednocześnie wykorzystywani są przez wszystkich, którzy na ich ziemię przybywają.
Dlaczego temat Goralenvolku przez lata konsekwentnie zamiatany był pod dywan?
- W IPN-ie funkcjonuje on jako największa zdrada narodu polskiego, bo podczas akcji germanizacyjnej w trakcie II wojny światowej od 20 do 30 tysięcy ludzi podpisało listę G. Było to jednak dość sprytnie przygotowane przez Niemców, bo w spisie powszechnym można było zaznaczyć tylko jedną pozycję, a były wśród nich: Polak, Góral, Żyd, Ukrainiec.
Nie było w ogóle pozycji „Niemiec”, ale wybierając „Góral”, wybierało się stronę niemiecką. Cała ta sytuacja owiana została mitem tabu, klątwą. W 1945 roku komunistom nie było na rękę robienie rozliczenia, bo Górale byli im potrzebni, podobnie zresztą jak każdej późniejszej władzy.
Góral zawsze będzie narodowym fetyszem i świetnym towarem eksportowym. Komuniści w zasadzie zatuszowali sprawę zdrady. W ogóle o tym nie rozmawiali. Zaczęło to pokutować w podświadomości, wina szła z ojca na syna. Ten lęk powodował ciśnienie, które musiało eksplodować. Odbiór zdrady rozlał się na cały naród góralski, który też jest mocno zhierarchizowany.
Największą elitą są rody zakopiańskie, a najniżej w hierarchii są tak zwani górale bagienni. Co ciekawe, górale niewiele o tym wiedzą, słuchają tylko pogłosek, że są zdrajcami, ale nie mają pewności, jak było naprawdę. Nikt od dziesięcioleci nie prowadził na ten temat żadnych zajęć w szkołach.
Z jakim odbioremwśród tych środowisk spotkała się informacja, że chcesz zrobić taki film?
- Pierwszą, nieco ostrzejszą wersję scenariusza pokazałem pewnym osobom, ale bardzo szybko rozniosła się plotka, że chcę robić taki film. Doszły do mnie głosy, że nie wszystkim jest to na rękę. Przy okazji pracy nad filmem ruszamy też z akcją informacyjną, co dla mnie jako dokumentalisty jest dodatkowo interesujące.
Jej zadaniem jest dotarcie do jak największej liczby ludzi na Podhalu i podjęcie dialogu. Napisałem do kilkunastu oddziałów regionalnych Związku Podhalan i tylko dwóch prezesów mi odpowiedziało. Reszta milczy, co też pokazuje, że ten problem istnieje.
Wspomniałeś, że góral jest dzisiaj polskim towarem eksportowym. Masz wrażenie, że ta kultura się mocno skomercjalizowała?
- Tak, oni zresztą mają tego świadomość. Wiedzą, że do pewnego stopnia sprzedają swoją kulturę, bo mają z tego dutki, ale też zostali do tego zachęceni, bo był na to popyt. Kolejni panowie, którzy przyjeżdżali wypoczywać w te rejony, stopniowo im wszystko zabierali. Budowali nawet domy na wzór ich chałup, bo przecież styl zakopiański był stylem elit.
To zresztą funkcjonuje do dzisiaj. Ważne jednak jest, że górale mają własną przestrzeń kulturową, której nie oddadzą nikomu. Tradycja przekazywana z pokolenia na pokolenie nie jest na sprzedaż, dzięki czemu czują się w jakiś sposób wolni. Są w niej miejsca, gdzie żaden turysta czy bogacz za żadne pieniądze nie wejdzie.
Trudno nie dostrzec, że komercjalizuje się też Kraków, miasto nam najbliższe. Czy podczas samotnego biegania, o którym wspomniałeś, widzisz jak bardzo ono się zmienia?
- Przeżyłem w Krakowie szalenie ciekawy okres, którego niestety już nie ma. To miasto coraz bardziej traci swoją tożsamość. Po ‘89 roku, niczym w Berlinie Wschodnim, powstało tu prawdziwe centrum kulturowe, bohema. Coś, co można by pewnie porównać do okresu Młodej Polski.
Niesamowite było to undergroundowe środowisko pełne krakowskich artystów, młodzieży zafascynowanej Maleńczukiem, Świetlickim czy Basią – Królową Nocy. Powstało mnóstwo ikonicznych miejsc – Klub Kulturalny, Piękny Pies, Roentgen, Pauza. Był ten krakowski grunge. Nie ma już niestety ani jednego lokalu tej klasy.
Historia jednej fotografii – 13 kultowych zdjęć według naszej redakcji!
To strasznie smutne. Wszystko poszło w komercję, pod studentów i turystów. W zasadzie nie ma w Krakowie dzisiaj ani jednego miejsca, o którym z przekonaniem można by powiedzieć, że to klub tubylców. Przecież często, jak gdzieś wyjeżdżamy, zbaczamy z turystycznych tras i chcemy trafić do miejsca, gdzie przesiadują miejscowi. Tego już w Krakowie nie mamy.
Rozmawiał Kuba Armata
Zdjęcia: Zofia Koszałka