Mery Spolsky opowiada Pawłowi Gzylowi o nowym albumie – „Dekalog Spolsky”
Skąd pomysł, by przedstawić nowe utwory w formie dekalogu?
Moja mama rysowała różne grafiki i kiedyś wzięła na warsztat dziesięć przykazań. Zupełnie jako osoba niewierząca, po prostu chciała je namalować na dziesięciu obrazkach. I to mnie zainspirowało: żeby zrobić taką płytę, na której znalazłoby się dziesięć zasad Mery Spolsky. Czyli moich własnych.
Trudno było podporządkować muzykę i tekst tej konkretnej koncepcji?
Właściwie nie. Wszystko nam się dobrze zgrywało. Najpierw były teksty – i pod nie robiliśmy muzykę. Dobrze więc było w muzyce zawrzeć jakieś odnośniki do tekstów. Tak na przykład w utworze „Kosmiczna dziewczyna”, gdzie w tekście jest dużo słowa „cekinowy”, a mój producent o pseudonimie No Echoes powsadzał tam dużo „cykających” i „świecących” brzmień. I jak się słucha tego numeru, ma się wrażenie, jakby się weszło do jakiegoś „cekinowego” świata. Lubię tak pracować: mieć na początku koncepcję, a potem się jej trzymać.
Co było dla Ciebie impulsem, aby przystąpić do pracy nad nowym materiałem?
Kiedy wydawałam debiutancki album, pisałam już piosenki z myślą o kolejnym. Po jakimś czasie znudziły mi się one lub „wypaliły” się w mojej głowie. Proces twórczy trwał więc non stop – ale tak naprawdę dopiero rok temu we wrześniu nawiązałam współpracę z No Echoes i wtedy siadłam na dobre nad pisaniem nowych piosenek. Nie było już wtedy miejsca na kaprysy w stylu „O nie, ten numer już mi się znudził”. (śmiech)
Jak wyglądała Twoja współpraca z No Echoes?
Namówił mnie, żeby nagrać w pełni „analogową” płytę. Dlatego szukaliśmy wspólnie ciekawych brzmień, kręcąc gałkami wszystkich syntezatorów, które ma w swoim studiu. Przy niektórych numerach przynosiłam gotową melodię i tekst, do których robiliśmy potem bit, a przy niektórych – on wyciągał jakiś bit z czeluści swojej szafy, a ja robiłam pod niego resztę piosenki. „Bigotka” powstała z kolei od zera, kiedy wyjechaliśmy we dwoje na Podlasie i zamknęliśmy się tam na tydzień z instrumentami bez zasięgu w komórkach.
Twoje teksty są pełne humoru. To niespotykane na polskiej scenie popowej. Skąd u Ciebie to upodobanie do słownych żartów?
Lubię czytać literaturę, która mnie rozwesela. Przykładem tego może być książka Nosowskiej – „A ja żem jej powiedziała”. Choć traktowała o poważnych problemach i przemyśleniach, to była napisana z takim dystansem i ironią, że nie dało się po jej przeczytaniu mieć złego humoru. To samo chciałabym zawierać w moich tekstach: żeby po ich usłyszeniu ludzie nie byli zdołowani, tylko raczej rozbawieni. Tak samo mam w życiu prywatnym. Kiedy się dzieje jakaś tragedia, robię dobrą minę do złej gry i lepiej na tym wychodzę. Bo przynajmniej nie robią mi się zmarszczki od płaczu. (śmiech)
Ile jest w tych piosenkach prawdy o Tobie, a ile literackiej fikcji?
Jak na razie wszystkie piosenki, które napisałam są naprawdę o mnie. Dlatego wiele osób mnie pyta: „Nie boisz się tak publicznie uzewnętrzniać?”. Ale ja tworząc piosenki kompletnie o tym nie myślę. Lecę tak, jak czuję – i dopiero później myślę: „Kurcze, czy aby nie przesadziłam? Teraz wszyscy będą wiedzieli jakie miałam przeżycia”. Wtedy jest jednak już za późno, bo piosenka powstała, podoba mi się i chciałabym, aby ludzie ją posłuchali.
Twoimi odbiorcami są przede wszystkim dziewczyny?
Nie tylko. Na koncerty przychodzi po równo dziewczyn i facetów. Choć po pierwszej płycie większość wiadomości była od dziewczyn. Dziękowały mi za płytę, która również im pomogła się wskrzesić po nieudanych związkach. Ale co ciekawe pisało do mnie również sporo facetów. Że poznali dziewczynę, która im coś takiego zrobiła. Dlatego moja twórczość nie jest aż tak feministyczna, jak mogłoby się wydawać.
Bardzo swobodnie posługujesz się swoim głosem: raz śpiewasz, raz rapujesz. Lubisz taką wokalną ekwilibrystykę?
Zawsze podobały mi się wokalistki, które nie śpiewają popisowo jak Whitney Houston, ale posługują się głosem w trochę dziwaczny sposób, jak Gwen Stefani, Fergie, czy ostatnio Billie Eilish. Bardzo mi się u nich podoba to, że nie popisują się skalą głosu i techniką śpiewania, tylko pokazują coś indywidualnego.
Próbowałam już przemycać to na pierwszej płycie, ale na drugiej poszłam jeszcze bardziej w tę stronę. Zwracam większą uwagę na rytm, rapuję, przez co wszystko staje się bardziej motoryczne. Uwielbiam to robić! Dlatego nie nazywam się piosenkarką, bo nigdy bym nie dała rady zaśpiewać utworu z „Titanica”. (śmiech) Jestem bardziej wokalną performerką.
Jak ci się udaje przenieść te elektroniczne piosenki na koncerty?
Mam już w programie obecnych występów trzy numery z nowej płyty. Wszystko to da się zaaranżować na żywo. Nie kryję się przecież za jakimś playbackiem. Myślę, że dam sobie też radę z rapowaniem.
Jak ważny jest dla Ciebie image? To sfera, która wydaje się teraz niezwykle ważna, zwłaszcza w dobie mediów społecznościowych.
Bardzo. Zawsze patrzę na muzyczny projekt również pod kątem wizualnym. Najważniejsze są oczywiście ciuchy – to jak wyglądam ja i No Echoes. Uważam, że scena to miejsce teatralne i trzeba robić show. Wszystko jest więc w moim stylu: pojawia się święcący krzyż, paski, trzy kolory – czarny, biały i czerwony. Do tego trochę japoński klimat – choćby wysokie buty na koturnach i fantazyjnie rzeczy na głowie. Jestem Zosią-Samosią, bo stworzyłam również własną markę modową Szafa Mery Spolsky i na koncertach można sobie coś z niej wybrać i kupić.
Co chciałabyś osiągnąć nowym albumem?
Bardzo chciałabym, aby trafił on do jeszcze większej grupy odbiorców niż debiut, inspirując ludzi do tworzenia własnego dekalogu zasad życiowych. Oczywiście miłe byłoby, gdyby tym razem nie skończyło się na nominacjach do Fryderyków, tylko na czymś więcej. (śmiech) Wolę jednak o tym nie myśleć, żeby się nie załamać, gdybym nic nie dostała. Najgorsza byłaby jednak obojętność, bo strasznie tego nie lubię.