„Od kiedy obnażyłam się i zaczęłam pisać do Lounge bardziej osobiście, okazało się że mam fanów. Ludzie do mnie piszą, dziękują, pytają. Z jednym Panem nawet prowadzę korespondencję o wydźwięku egzystencjalnym, z nutką pochwalającą twórczość moją. I przyznaję – daje mi to motywację” – chwalę się po październikowym numerze naszemu redaktorowi – Rafałowi. „Widzisz. Dzisiaj trzeba być otwartym”, zauważa Rafał. „Obyczajowo, jako społeczeństwo, idziemy w stronę ekshibicjonizmu” – kwituję diagnozą ciężkawą, ale chyba prawdziwą. “To prawda. I to jest dobry temat na następny numer”. No i jesteśmy #naked.
Już dwa lata temu pisałam o tym, że ludzie ostatnio całkowicie uzależniają się od potwierdzania swojej wartości w oczach innych. W tym celu są w stanie upublicznić każdą część życia i ciała. Pisałam już kiedyś o parach, które nie są w stanie zjeść obiadu w restauracji bez hasztagów, oznaczeń i słodkich selfie na instagramie, fejsbuku czy innym twitterze. Porównywałam ich do narkomanów i hazardzistów, bo z punktu widzenia nauki to dobre porównanie. Gdy widzimy czerwone oznaczenie na fejsie nasz mózg dostaje strzała z dopaminy – neuroprzekaźnika satysfakcji. Dopamina pośredniczy też w uzależnianiu od narkotyków, jedzenia, czy zakupów. Szczury, którym pozwalano na aplikowanie sobie dopaminy za pomocą specjalnej dźwigni, zalewały sobie nią płaty czołowe. Aż do śmierci. I tak oto uzależnienie od social mediów to nasza nowa psychologiczna ciekawostka. Social media mogą być areną zaspokojenia wielu ważnych potrzeb.
Obnażenie to tak naprawdę tylko narzędzie do zyskania akceptacji. Kreujemy się, zyskując pozorny szacunek i uznanie. Naturalnie głodni afiliacji z grupą, w świecie social mediów czujemy się częścią wspólnoty. Człowiek to istota ultra-społeczna. Nic tak nie boli jak odrzucenie i ostracyzm (dosłownie boli – w mózgu ten sam ośrodek informuje nas o bólu fizycznym i odrzuceniu). I dlaczego równie silnie, acz pozytywnie nie ma być dla człowieka uwielbienie ze strony fejsbukowych przyjaciół? Świat się zmienia, fejsbuk i instagram są jego częścią. To potężna siła, która niesie ze sobą tyle samo dobrego co i złego. Stworzone po to, aby ułatwiać ludziom tworzenie relacji, są doskonałym narzędziem marketingowym. Pomagają nam w wielu codziennych sprawach i kontaktach. Tendencja jest taka, że im bardziej prywatna treść, tym większe zainteresowanie. Budowanie marki z wykorzystaniem social mediów to podstawa, a nieposiadanie facebooka to już pewien luksus. A co z osobami, które odsłaniają na fejsbuku swoje prywatne życie i szczegóły związków? Czy social mediowe rozbieranki sprzyjają budowaniu intymnych relacji?
David Schnarch – niekwestionowany autorytet w dziedzinie psychoterapii par prowadzi badania i terapie, oparte o teorie różnicowania. Możemy o sobie powiedzieć, że jesteśmy dobrze zróżnicowani, jeśli bliskość nie oznacza dla nas zatracenia, kontroli czy walki. Jeśli będąc w związku potrafimy kochać i dbać o partnera, a jednocześnie nie tracić poczucia tożsamości i odrębności. I przede wszystkim, gdy potrafimy samodzielnie potwierdzać własną wartość. Wtedy nie musimy oczekiwać od związku, że będzie naszym lekiem na całe zło. Prawdziwa bliskość łączy się akceptacją i poznaniem partnera. Z ciekawością jego jako człowieka i chęcią sprawienia aby czuł się dobrze. Z nami lub bez nas.
Zdaniem Schnarcha przepis na związkową tragedie to dwie osoby, które mają bardzo małą umiejętność samodzielnego potwierdzania własnej wartości. Wymagają więc, aby związek stał się ich receptą na brak tożsamości i uznania. W takim związku nie ma miejsca na szczerość i komunikację. Za to główną rolę odgrywa nim lęk. Po jakimś czasie umiera cała energia, szczególnie seksualna. Bo seksualność w długoletnim, bliskim związku wymaga odwagi. A odwaga ta bierze się z dobrego związku z samym sobą. Co ma do tego obnażanie swojego życia publicznie?
Każdy lajk może znaczyć uwagę i aprobatę danego użytkownika, a osób może być kilkadziesiąt lub kilkaset. W realnym życiu trudno o aprobatę tak dużego grona. Doceniając swoją urodę czy sukcesy w realu, musimy liczyć na bliskich, lub po prostu na siebie. Tym lepiej dla nas im skuteczniej sami sobie jesteśmy w stanie potwierdzić, że ładnie wyglądamy, miło spędzamy czas, albo daliśmy z siebie wszystko. To umiejętność, którą warto w sobie pielęgnować i trenować. Szukać takich aktywności i relacji, które sprawiają, że zapominamy o reszcie świata , autentycznie się cieszymy i ostatnia rzecz jaka przychodzi nam do głowy, to żeby myśleć w tym czasie o lajkach.
Nie chodzi o to, aby całkowicie przestać dzielić się swoim życiem z fejsbukową publicznością. To miłe i ludzkie. Ale może nas też osłabiać i uzależniać. To normalne, że jest nam miło, gdy mamy „fanów”. Jednak gdy przeszkadza nam ich brak, można to nazwać problemem. Pięknie podany obiad, nowa sukienka czy randka nie mają już żadnego znaczenia bez poklasku znajomych, a rozładowany smartfon skutkuje niepokojem i agresją. Jeśli czujecie się samotni i zawiedzeni, bo wasz partner nie ma fejsbuka i nie macie kogo tagować na wspólnym, jesiennych spacerach, może to oznaczać że jesteście samotni… sami ze sobą. Warto się nad tym zastanowić, nie udając, że kliknięcie w kciuk w górę czy serduszko od pół-obcych osób coś zmienia.
Za moim przykładem idąc. Brak fanów nie przeszkadzał mi pisać przez dwa lata. Dokładnie dwa, bo listopad to moja rocznica w związku z Lounge. I z roku na rok coraz bardziej się w tym związku otwieram. Odsłaniam się, rozbieram i stoję przed wami- czytelnikami, po dwóch latach, w moim pół-felietonowym negliżu. Tak to działa. Widzę na fejsie, że jak poświecę trochę swoim prywatnym życiem i opinią, od razu wszyscy mnie kochacie! No dobra… lubicie, to znaczy… no cóż – lajkujecie. I wiecie co? Czuję się z tym świetnie.