Panuje powszechna opinia, że niesamowite dzieła sztuki artysta zawdzięcza swoim twórczym umiejętnościom, potrzebie ducha i ciężkiej pracy. Józef Wilkoń, malarz, rysownik, rzeźbiarz, narrator, twórca gobelinów, a ostatnio także obrazów komputerowych, do tego zestawienia dodaje jeszcze przypadek. O jego znaczącej roli w sztuce, eksperymentach formalnych oraz rozwoju artystycznym, z jednym z najwybitniejszych polskich współczesnych artystów, autorem ilustracji do ponad 200 książek.
– Stworzył Pan niedawno cudowną książkę, która nazywa się „Zbuntowany elektron”, wykorzystując w niej zupełnie nową technikę. Jak to się stało, że artysta, który przez całe życie maluje, wziął do ręki iPada i namalował przy jego pomocy piękne ilustracje?
Napisałem historię o tym, jak zbuntowany elektron wyskoczył z ciasnoty atomu i postanowił zbudować komórkę, przedmiot, który całkowicie zmienił świat, zachowanie ludzi oraz relacje między nimi. Przyznam, że ja do dziś nie rozumiem, co się dzieje w iPadzie. Pokazano mi poszczególne jego funkcje i czynności, ale mnie wystarczył mój palec. To uświadomiło mi, że w każdych warunkach, bez papieru, bez pędzla, bez farb, jedynie tym właśnie paluchem można było poszaleć. I poszalałem tam chyba nieźle, w dużej mierze się nawet urzekłem tym śladem niebywale wdzięcznym, kolorem, możliwościami. Bardzo lubię tę książkę, ponieważ przy okazji pracy nad nią powstało wiele innych, ważnych dla mnie, rzeczy, na przykład obrazy komputerowe, które z figuratywności przeszły niemal w pełną abstrakcję, co w przypadku faceta, który jest narratorem, może być trochę dziwne.
– Wielokrotnie zmieniał Pan technikę artystyczną. Co zawdzięcza Pan swoim formalnym eksperymentom?
Jestem artystą, który, jeśli już się w coś zaangażuje, to całkowicie. Jednak zawsze przychodzi taki moment, kiedy potrzebuje się zmian. Początki były w technice wodnej, w czasie kiedy panował kult plamy, jej urody, w okresie tzw. taszyzmu (tasz – plama). To były moje eksperymenty, bawiłem się wówczas tą plamą na wszelkie sposoby.
– Podążał Pan za tą plamą, czy ją ujarzmiał?
Można powiedzieć, że starałem się ją ujarzmić, ale jednocześnie i bezdyskusyjnie moje działania pozwoliły mi sobie uświadomić, jak wielki wpływ na sztukę ma przypadek. To przypadek bowiem sterował sposobem rozchodzenia się tych wszystkich barwnych zacieków, tworzących cudowne efekty. Utrzymuje się jednak, że jest to przypadek pod naszą kontrolą, kontrolowany przypadek. Muszę podkreślić, że istota tego przypadku, jego rola jest bardzo znacząca. A potem wszystko zależy od tego, co my dalej z nim zrobimy, jak nim żonglujemy, jak go prowadzimy. Choćby to, jak potraktujemy papier, będzie miało wpływ na fakt, w jaki sposób rozpłynie się po nim ciecz i jak ciekawe efekty barwne powstaną. No więc rozszalałem się w tym taszyzmie, tworząc plamy, skrobania, wydobycia, które zamieniały się potem na przykład w korony dębów. W świeżej malaturze jest miejsce na dotknięcie pędzla, które dotykając jednocześnie zdejmuje, odbiera. I te wszystkie triki techniczne, niuanse, jakie wówczas poznałem, stały się moim dorobkiem warsztatowym, wynikającym właśnie z eksperymentów, które przydały mi się później przy tworzeniu ilustracji do książek. Całą podłogę w mojej pracowni miałem usłaną tymi studiami, a w konsekwencji moich poszukiwań powstały ilustracje choćby do „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza czy „Szumu drzew” Leopolda Staffa.
– Powiedział Pan kiedyś, że jest „malarzem, który wdarł się do książki”…
Swego czasu przyznawałem nawet, że fakt dominacji moich środków malarskich w książce, był pewnym nadużyciem. Równocześnie jednak zdawałem sobie sprawę z tego, że istnieje taki rodzaj grafiki, który powinien w książce dominować. Stworzyłem wobec tego kilka książek, żeby udowodnić, że rozumiem potrzebę graficzności w książce, a także, aby pokazać, co z tego wynika. Te pozycje są niemal typograficzne w swojej strukturze albo wręcz tak klarowne i twarde jak drzeworyt. W nich właśnie świadomie uciekałem od tego mojego żywiołowego malarstwa.
– Pewnym przełomem w Pana karierze stały się na pewno ilustracje przestrzenne. Mam tu na myśli na przykład książkę „Psie Życie”.
W trakcie swojej pracy nad „Psim Życiem” wykorzystałem stworzone przeze mnie rzeźby jako ilustrację. Później doszło do mojej wystawy, na której odważyłem się pokazać duże formy przestrzenne, ostrożnie nazywając je właśnie w ten sposób, a Jan Kucz, świetny rzeźbiarz, powiedział wówczas do mnie: „przestań pieprzyć, to są rzeźby, ja się na tym znam”. Po tej wystawie pojawiły się u mnie wielkie apetyty na tworzenie coraz większej ilości podobnych przedstawień. Początkowo były one stosunkowo małe, a z biegiem czasu powstał na przykład słoń, który waży tonę oraz wilkołaki, mierzące kilka metrów. Można powiedzieć więc, że moja praca nad formami przestrzennymi prowadziła do swoistej „gigantomanii”.
– Czy to prawda, że patrzy Pan na kawałek drewna i od razu dostrzega, co można z niego zrobić?
Mówię wszystkim: szkoda czasu, patrzcie się dobrze, uczcie się patrzeć, co się dzieje dookoła. Zalecam to i adresuję również w stosunku do siebie, ponieważ tyle rzeczy w życiu człowiek przeocza, a szkoda. W drewnie widzę przede wszystkim najpierw to, co zrobiła sama natura przy pomocy aury, deszczu, słońca, wiatru, ponieważ to, co się uformowało, jest najpiękniejsze. Ja tego w ogóle nie dotykam, nie poprawiam, a jedynie organizuję elementy, zestawiam, zmieniam proporcje, czasem tnę, ale w sposób zdecydowany. Przy pracy nad mordami moich zwierząt używałem małej piły, której ślad bardzo lubię, bo jest aksamitny i szorstki zarazem. Wiąże się on z tym, co robi sama natura. Czasami coś lekko przygładzam. Rzeczywiście można powiedzieć, że biorę drewno do ręki i widzę, czym ono się stanie. Jednakże bywa też odwrotnie, że z przypadkowych, zaskakujących rzeczy łączę kształt, aby uformować daną figurę. Tu po raz kolejny sprawdza się to, o czym mówiłem, a mianowicie jak istotna jest rola przypadku. Co prawda, jako artysta samodzielnie spajam i organizuję przedmioty, ale to, jakie one są, jest zasługą przypadku. Podobnie jak w moich eksperymentach z cieczami, przypadkiem jest to, czego mi dostarcza natura.
– Czym jest w takim razie dla Pana przypadek?
Przypadek w ogóle stanowi dla mnie siłę, która zakreśla bieg wydarzeń. Zderzenie przypadków powoduje chaos, pod którego ogromnym wrażeniem się znajduję. Podobnie, jak potrafię dostrzec świat oczami w taki sposób, w jaki go stworzono, w jego abstrakcyjnym wymiarze widzę go jako niebywale bogaty, różnorodny bieg przypadków, zderzenie przypadków, chaos.
Rozmawiała Iwona Staroszczyk, Galeria Sztuki Limited Edition
Limitowane i sygnowane edycje prac namalowanych na iPadzie można oglądać i kupować od 16 października w czasie trwania wirtualnej wystawy artysty na stronie galerii limitededition.pl.