Warto zapamiętać to nazwisko, bo będzie o nim głośno!Joe Cole wschodząca gwiazda brytyjskiego kina. Mimo młodego wieku ma już na koncie kilka znaczących ról filmowych i telewizyjnych. Najbardziej znaną jest ta w kultowym serialu „Peaky Blinders”, gdzie wciela się w postać Johna Shelby’ego. Warto zapamiętać to nazwisko, bo będzie o nim głośno! O zawodowych wyzwaniach, moralności programów spod znaku reality show i pokrzyżowaniu planów rodziców z Joe Colem rozmawia Kuba Armata.
Kuba Armata: Jak to się stało, że chłopak z południowego Londynu, nie znający zupełnie realiów filmowej branży, zamarzył, by swoją przyszłość związać z aktorstwem?
Joe Cole: Dość wcześnie zdałem sobie sprawę, że aktorstwo to coś, co sprawia mi przyjemność. Miałem w szkole świetną nauczycielkę dramatu, która potrafiła zarazić nas swoją pasją. Od kiedy pamiętam uwielbiałem wcielać się w różne postaci, ale myśląc poważnie o przyszłości zawsze planowałem iść na uniwersytet.
Wpoili mi to rodzice, którzy byli przekonani, że jeśli bym z tego zrezygnował nie czekają mnie w życiu zbyt ciekawe perspektywy. W wieku 19 lat dołączyłem jednak do National Youth Theatre i przy odrobinie szczęścia jakoś dalej poszło.
Rodziców czekała kolejna niespodzianka, bo jeden z twoich braci postanowił pójść tą samą drogą.
Pochodzimy z takiego środowiska, że ani ja ani moja rodzina nie mieliśmy żadnych znajomości w kręgach aktorskich. Większość moich przyjaciół to hydraulicy.
Nie mieliśmy zatem najmniejszego nawet punktu odniesienia. Wszedłem w ten świat zupełnie po omacku. Niepokój, zwłaszcza u rodziców, był czymś zupełnie naturalnym. Zresztą sam przez pewien czas nie postrzegałem aktorstwa jako przyszłego zawodu, a raczej coś, co sprawia mi przyjemność. Teraz nie wyobrażam sobie innej drogi, podobnie chyba jak mój brat Finn, z czego bardzo się cieszę.
Traktuje starszego brata jako wzór?
Być może, choć nie wiem czy się do tego przyzna (śmiech). Finn obrał podobną ścieżkę do mojej – grał w szkolnych spektaklach, pracował z tymi samymi nauczycielami. A potem spotkaliśmy się na planie „Peaky Blinders”. To był pierwszy projekt Finna.
Kiedy przeszedł casting i dostał tę rolę cieszyłem się dużo bardziej niż z własnych sukcesów. Pomyślałem: „Wow, zagramy razem w jednym z największych brytyjskich seriali. To się dzieje!”. Byłem dumny z młodego. Zachowałem się chyba wtedy jak prawdziwy starszy brat (śmiech).
Z dzisiejszej perspektywy udział w „Peaky Blinders” to dla ciebie błogosławieństwo czy raczej ryzyko utożsamienia z jednym bohaterem?
To była świetna przygoda, którą postrzegam wyłącznie pozytywnie. Zdecydowałem się odejść po jakimś czasie z „Peaky Blinders”, bo potrzebowałem nowych wyzwań. Uważam się za ambitnego człowieka, chciałbym wcielać się w bardzo różnych bohaterów i stawiać przed sobą kolejne wyzwania. Wydaje mi się, że w przypadku tego serialu dotknąłem sufitu, uznałem że mój czas minął i to dobry moment żeby powiedzieć pas.
Nie chcę żeby zabrzmiało to naiwnie albo arogancko, ale nie czułem żadnego strachu, że może to być zła decyzja. W ogóle czerpię teraz chyba jeszcze większą przyjemność z oglądania „Peaky Blinders” niż gdy byłem jego częścią. Wciąż są tam moi przyjaciele, w dodatku nie znam scenariusza, więc kompletnie nie wiem, co się wydarzy. W końcu poczułem się jak prawdziwy fan!
Mówisz o różnorodności, a tymczasem możemy oglądać cię w kolejnym kryminalnym serialu „Gangs of London”. Możesz wyjść z gangu, ale gang nie wyjdzie z ciebie?
Śmieszna sprawa, prawda? Postanowiłem skończyć swoją przygodę z jednym z topowych gangsterskich seriali, a jakiś czas później w pewnym sensie wchodzę do tej samej rzeki. Zresztą w pierwszej chwili pomyślałem: „O nie, znowu gangi”.
To był czas kiedy dostawałem wiele propozycji zbliżonych do roli w „Peaky Blinders”, a czułem potrzebę czegoś kompletnie innego. Na początku byłem dość sceptycznie nastawiony, ale kiedy przeczytałem scenariusz okazał się cholernie dobry. Wtedy już nawet nie chodziło o to czy chcę, czułem że po prostu musze wziąć w tym udział.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że poza małymi wyjątkami jak „Black Mirror”, wcielasz się w dość mroczne postaci.
Tacy bohaterowie są chyba nieco bardziej interesujący, nie uważasz? Jasne, mogę zagrać w klasycznej komedii romantycznej, ale nie wydaje mi się, żeby to było zbyt ciekawe. Jako aktor jesteś zawsze tym, co dostajesz. Sam do końca nie wiem czemu powierzane są mi takie role, ale zawsze szukam w nich czegoś nowego, interesującego. Dlatego uważam, że choć „Peaky Blinders” i „Gangs of London” mogą wyrastać z tego samego pnia, wiele je od siebie różni, podobnie jak bohaterów, w których się wcielam.
Czy praca nad skomplikowanymi, niejednoznacznymi postaciami ma też dla ciebie wymiar terapeutyczny?
Do pewnego stopnia na pewno. To okazja, by przyjrzeć się z bliska różnym aspektom swojej osobowości, także tym, które na co dzień staramy się ukryć. W życiu, w wielu sytuacjach musimy się hamować, a plan filmowy pozwala wyładować się i zrzucić cały ten emocjonalny balast.
Historia jednej fotografii – 13 kultowych zdjęć według naszej redakcji!
Zwłaszcza kiedy mam możliwość wcielać się w bohaterów wywodzących się z różnych miejsc, środowisk, borykających się z innymi problemami. To wszystko sprawia, że mogę odnaleźć w sobie coś zwierzęcego, prymitywnego.
Z wielu umiejętności, których nabywasz do ról korzystasz później w życiu?
To jedna z najlepszych rzeczy związanych z naszą pracą. Cały czas uczysz się czegoś nowego i możesz później wykorzystać to w swoim życiu. Czymś takim jest dla mnie na przykład tajski boks, który trenowałem przy okazji przygotowań do „Modlitwy przed świtem”.
Niektóre z tych umiejętności mogą się też przydać w kolejnych filmach. Na przykład akcent. Przeszedłem już chyba przez wszystkie możliwe angielskie akcenty (śmiech). To w ogóle ważna i chyba niedoceniana sprawa, bo nagle zdajesz sobie sprawę, że to w jaki sposób mówisz jest ważną częścią twojej osobowości. Dlatego odczuwam ulgę jak po skończonej pracy znowu mogę mówić „po swojemu”.
Pojawiasz się zarówno w produkcjach filmowych jak i telewizyjnych, jesteś częścią biznesu, który bardzo mocno się zmienia w ostatnich latach. W kinach blockbustery coraz mocniej wypierają propozycje autorskie, a te z kolei podatny grunt znajdują w różnych telewizyjnych formatach.
To prawda, kino arthouse’owe nie jest już tak popularne jak kiedyś, ale głęboko wierzę, że dobre filmy zawsze się obronią. Jestem podekscytowany rozwojem telewizji, zarówno z perspektywy widza, jak i aktora. Udział w takich serialach jak „Peaky Blinders” czy „Black Mirror” daje dużą zawodową satysfakcję.
Poza tym w przeciwieństwie do filmu, masz tam naprawdę sporo czasu na zbudowanie i rozwój postaci. W pewnym momencie, przynajmniej tak jest w Wielkiej Brytanii, scenarzyści zaczynają pisać pod ciebie, co zapewnia duży komfort. Może cię zaskoczę, ale ludzie, którzy podchodzą porozmawiać o mojej pracy, najczęściej przekonują, że ich ulubionymi bohaterami są ci, których kreowałem właśnie w telewizji.
Nie przeszkadza ci to?
W ogóle, bo wiem, że z uwagi na kolejne sezony serialu widzowie łatwiej się angażują i zakochują w tych postaciach na dłuższy czas. Zresztą sam podobnie do tego podchodzę. Pamiętam jak rozpłakałem się po finale „Prawa ulicy”, a na filmach mi się to nie zdarza.
Czułem, że spędziłem wspólnie z granym przez Dominika Westa bohaterem wiele godzin i nagle to wszystko w jednej chwili się skończyło. Dlatego rozumiem emocjonalne reakcje widzów seriali. Na tym polega magia telewizji.
W jednym ze swoich ostatnich filmów wcielasz się z kolei w bohatera, który bierze udział w dość osobliwym konkursie. To rodzaj reality show, gdzie kilkanaście osób walczy o samochód, a ich zadanie polega na tym, by ani na moment nie oderwali dłoni od maski pojazdu. Wygrywa ten, kto wytrzyma najdłużej. Co wydarzenie takie jak to mówi o dzisiejszej kondycji człowieka?
Mamy obsesję podglądania innych ludzi – ich sukcesów i porażek. Ci, którzy decydują się wziąć udział w takich konkursach liczą nie tylko na nagrodę, ale też sławę. Tyle że finalnie to chyba niewiele w ich życiu zmienia. Wygrywają samochód wart 20 tysięcy dolarów, od którego muszą jeszcze odprowadzić podatek, a ryzykują własnym zdrowiem – fizycznym i psychicznym.
Rodzi się pytanie, czy warto? Być może ci ludzie mają nawet swoje pięć minut, ale towarzyszy temu szereg efekt ubocznych. W angielskich mediach głośno było niedawno o samobójstwach, jakie popełniło kilka osób z przeszłością w reality show. Trzeba o tym rozmawiać, bo pułapek związanych z celebryckim życiem jest pewnie co niemiara.
Oglądałeś kiedyś tego typu programy? W Polsce pierwsza edycja „Big Brothera” była niewyobrażalnym hitem, który gromadził przed telewizorami cały kraj.
W przeszłości owszem, podobnie jak wszyscy. To jednak ten format programu, którego od dobrych kilku lat nie mogę już oglądać. Myślę, że od czasów pierwszych reality show bardzo mocno zwiększyła się nasza świadomość w tym kontekście. Powstało wiele artykułów, książki czy dokumenty na temat tych programów i wątpliwej moralności z nimi związanej. Nie bawi mnie już podglądanie ludzi, którzy najczęściej pogrywają tam własnym kosztem.
Jak wiele ten konkurs powiedział ci o cierpliwości?
Sporo powiedział mi o umiejętnościach, które trzeba posiadać, by porywać się w ogóle na start w czymś takim. Musisz na przykład czuć się komfortowo z tym, że przez długie godziny się nudzisz.
Żyjemy dzisiaj w bardzo szybkich czasach, gdzie zewsząd bombardowani jesteśmy kolejnymi bodźcami, więc na nudę de facto nie ma miejsca. A przynajmniej do momentu kiedy w naszym smartfonie nie wyładuje się bateria. Technologia sprawia, że nasza głowa cały czas pracuje, permanentnie jest zajęta. Nie jest to ani dobre ani zdrowe.
Jak zatem starasz się odciąć od technologii, która zewsząd nas otacza?
Nic oryginalnego, chodzę na siłownię trochę się zmęczyć. Poza tym, staram się nie mieć telefonu w sypialni i tym samym tę godzinę po przebudzeniu czy przed pójściem spać nie patrzeć w ekran smartfona. To takie drobnostki, które mają spore znaczenie.
Duża aktywność w mediach społecznościowych to dziś dla aktora część zawodu?
Myślę, że zwłaszcza w ostatnich latach tak może być to odbierane. Choć nie doszliśmy chyba jeszcze do momentu, w którym trzeba byłoby korzystać z tego cały czas, codziennie publikować nowe zdjęcia i być aktywnym 24 godziny na dobę.
Nie uważam się za niewolnika technologii czy mediów społecznościowych. Korzystam z nich, bo dzięki temu w bardziej bezpośredni sposób mogę wyrazić swoją opinię na jakiś temat. Na pewno jest to lepsze niż wylądowanie na pierwszej stronie tabloidu. Nie jest to jednak coś, co by mnie specjalnie interesowało. Poza tym nie jestem nawet najbardziej znanym Joe Colem.
Palma pierwszeństwa należy do byłego znanego piłkarza i reprezentanta Anglii, który tak samo się nazywa. To trochę ułatwia sprawę (śmiech).
A jak sam radzisz sobie ze sławą?
To wszystko u mnie przebiegało stopniowo, nie było jednego momentu, w którym z zupełnie anonimowego człowieka stałem się kimś mocno rozpoznawalnym. Na co dzień ludzie wykazują sporo szacunku i taktu więc nie jest to uciążliwe.
Zresztą to bardzo miłe kiedy podchodzi do mnie ktoś obcy i mówi, że ceni moją pracę. Albo gdy przyznaje jak bardzo przeżył śmierć postaci, w którą wcielałem się przez dłuższy czas na ekranie. Oczywiście muszę go wtedy przeprosić i pocieszyć, ale to właśnie te słowa, które jako aktor najbardziej chcesz usłyszeć (śmiech).