W Polsce Joannę Kulig znamy całkiem nieźle. Czy to za sprawą filmowych oraz teatralnych dokonań, czy też wokalnych popisów. Świat z kolei usłyszał o niej po roli Zuli w znakomitej „Zimnej wojnie” Pawła Pawlikowskiego. Tym filmem zachwycił się Damien Chazelle, jeden z najbardziej utalentowanych amerykańskich reżyserów młodego pokolenia, autor „Whiplash” oraz „La La Land”. I zaproponował jej dużą rolę w realizowanym dla Netfliksa serialu „The Eddy”. Premiera już 8 maja!
Kuba Armata: Propozycja zagrania jednej z głównych ról w serialu „The Eddy” jest efektem wielkiego światowego sukcesu „Zimnej wojny” Pawła Pawlikowskiego. Jak to się wszystko w ogóle zaczęło?
Joanna Kulig: Cała sytuacja z serialem zaczęła się w Los Angeles, a skończyła w Paryżu. To było tuż przed ceremonią oscarową i dosłownie chwilkę przed tym, zanim urodziło się moje dziecko. Damien Chazelle zobaczył „Zimną wojnę” i chciał się ze mną spotkać. Zdecydowałam się to zorganizować w Santa Monica, w pobliżu szpitala. Zbliżał się mój termin i bałam się, że może coś się wydarzyć, dlatego pomyślałam, że dobrze jest mieć szpital w odległości dziesięciu minut (śmiech). Pamiętam, że umówiliśmy się na ósmą rano. Dwie i pół godziny zleciały błyskawicznie. Rozmawialiśmy o „Zimnej wojnie”, filmach Damiena, ale też o życiu czy muzyce jazzowej. Sama zresztą uwielbiam „La La Land”, widziałam go chyba z pięć razy. Co ciekawe, kiedy przygotowywaliśmy się do „Zimnej wojny”, akurat grany był w polskich kinach. Pamiętam, że gdy ćwiczyłam piosenkę „Dwa serduszka”, którą wykonuję w filmie Pawła, w wolnych chwilach szłam na kawę i puszczałam sobie ścieżkę dźwiękową z „La La Land”. Kiedy opowiedziałam o tym Damienowi, było mu bardzo miło, zwłaszcza że niezwykle ceni Pawlikowskiego.
Co było dalej?
Jakieś trzy godziny później zadzwoniła do mnie agentka i powiedział: „Joanna, czas na kolejny krok. Damien jest bardzo zadowolony ze spotkania, ale musimy teraz sprawdzić, jak brzmisz w tych piosenkach”. W „Zimnej wojnie” śpiewam wyłącznie po polsku i francusku, a tu chodziło o angielskie kompozycje. Agentka poprosiła mnie o przygotowanie taśmy z nagraniem, ale ja, że nie za bardzo lubię tego typu przesłuchania, powiedziałam, że co prawda na jutro mam wyznaczony termin porodu, ale jeśli by się tak zdarzyło, że nie trafiłabym do szpitala, to mogę przyjechać i zaśpiewać to na żywo. To było 7 lutego. Mój mąż zapakował do samochodu walizkę „szpitalną”, pojechał ze mną i przekonywał, że cały czas będzie w gotowości (śmiech). Na miejscu porozmawialiśmy, zaśpiewałam i po polsku, i po francusku, i po angielsku, a dwie godziny później dowiedziałam się, że mam tę rolę. Poczułam ogromne szczęście.
A potem kolejne, bo urodził się pani syn.
W walentynki byłam w szpitalu, urodziło mi się dziecko, kilka dni później była ceremonia oscarowa. W kolejnym tygodniu dostałam już telefon z produkcji, że co prawda wiedzą, jak wygląda moja sytuacja, ale powoli trzeba by się było zacząć przygotowywać do roli. Zaczęłam w Santa Monica, z dzieckiem na ręku, a później na trzy tygodnie poleciałam do Polski. Wszyscy z kolei spotkaliśmy się w Paryżu, gdzie na planie spędziłam kolejne pół roku. Był to dla mnie zatem bardzo intensywny i specjalny czas (śmiech). Trudny bez dwóch zdań, ale to były moje marzenia. Planowałam kiedyś studiować jazz na, lecz mnie nie chcieli. Zatem udział w „The Eddy” to były najlepsze studia jazzowe, jakie mogłam sobie wyobrazić.
W jakim sensie nie chcieli?
Próbowałam dostać się na Wydział Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach, ale się nie udało. Na szczęście chcieli mnie na aktorstwie w krakowskiej PWST, choć szczerze mówiąc, nie było to wtedy moim marzeniem. Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że nie stało się to przez przypadek i może właśnie to była dla mnie najlepsza droga. Zajęłam się aktorstwem, skończyłam szkolę muzyczną. Może nie w takim kierunku, jak początkowo chciałam, ale później Paweł stworzył dla mnie „muzyczną” rolę w „Zimnej wojnie”, doświadczyłam oscarowej kampanii, poznałam Damiena Chazelle’a, a teraz jestem na festiwalu w Berlinie, gdzie promuję serial. Myślę, że całkiem nieźle się to potoczyło (śmiech).
Wspomniała pani o językach, jak były istotne w kontekście angażu do serialu. Co ciekawe, kiedy pani postać się w nim denerwuje, wtedy krzyczy i klnie po polsku.
Dla Mai, w której postać się wcielam, zarówno francuski, jak i angielski jest obcym językiem. Rozmawiałam o tym z przyjaciółką, polską scenarzystką, od lat mieszkającą w Los Angeles , która ma amerykańskiego partnera. Powiedziała mi coś, co bardzo mnie zainteresowało. Mianowicie, że kiedy się denerwuje albo dzieje się coś niespodziewanego, na przykład coś upadnie jej na podłogę, to zdarza jej się krzyknąć nie po angielsku, a po polsku właśnie. Działanie podświadomości. Często też jest tak, że kiedy nie chcesz powiedzieć czegoś precyzyjnie swojemu partnerowi czy partnerce, zmieniasz język na ojczysty, bo w ten sposób łatwiej pokazać gniew. Myślę, że to bardzo życiowe, stąd Maja w zapalnych sytuacjach posługuje się polskim.
Jak porównałaby pani pracę z Pawłem Pawlikowskim i Damianem Chazelle’em? Obu tych twórców inspiruje francuska Nowa Fala.
Była inna, choć oczywiście mają ze sobą trochę wspólnego. Paweł jest bardziej stonowany, Damien – energiczny, ekspresyjny. Cały czas myśli jak muzyk jazzowy, jego sposób pracy bazuje na rytmie. Chce, żeby pokazywać mu coś od siebie, i przekonuje, że jeśli to czuję, to żebym tak właśnie zrobiła. Jest wolny, zupełnie jak jazzman. Także jeśli chodzi o improwizację. Dochodziło do zabawnych sytuacji, że kiedy mówiłam coś po polsku, on stwierdzał, że co prawda nie rozumie, o co chodzi, ale to dobrze brzmi (śmiech). Improwizacja w trzech językach naprawdę nie była łatwa. Z innymi reżyserami, pracującymi przy kolejnych odcinkach serialu, aż tak z tego nie korzystaliśmy, ale Damien chciał, by improwizować. Niewiele mówił o tym, jakich emocji mamy używać, ale potem już na ekranie doskonale je widzieliśmy. Ma zatem inne metody, lecz jak się okazuje, dostaje wszystko to, czego chce.
Kapitalne są tu sceny muzyczne, to one były najtrudniejsze?
Miałam już pewne doświadczenie z pracy przy scenach muzycznych z Polski, ale to jednak było coś zupełnie nowego. Mam w ogóle wrażenie, że taki sposób realizacji w zasadzie nie egzystuje na co dzień w kinie czy serialach telewizyjnych. Mianowicie fakt, że muzyka wykonywana była na żywo, przez co musieliśmy znać cały materiał perfekcyjnie. Interesujące, ale i trudne dla mnie oraz zespołu były te przejścia pomiędzy dialogami a muzyką. Realizowane to było na bardzo wysokim poziomie. Uważam, że to coś, co wyróżnia „The Eddy”.
Jakim doświadczeniem była praca w tak międzynarodowym projekcie, jakim jest „The Eddy”?
Sam początek był trudny, bo amerykański system rządzi się innymi prawami niż francuski czy zbliżony do niego polski. Ekipa muzyczna reprezentowała ten pierwszy, na planie było jak w tym drugim, a ja byłam w samym środku tego, próbując to połączyć (śmiech). Z jednej strony miałam sporo prób z zespołem, z drugiej aktorskie próby stolikowe z francuskimi reżyserami. Ciężko było czasem nad tym wszystkim zapanować. Kluczem była umiejętna komunikacja. Myślę, że jakieś dwa tygodnie zajęło mi nauczenie się, co oznacza funkcjonowanie w tej dużej amerykańskiej machinie. Kiedy dowiedziałam się, kto jest kim, a sporo tam pojawiało się asystentów, trenerów wokalnych i innych osób, było trochę łatwiej. A w tym wszystkim byłam jeszcze matką, musiałam karmić piersią, zastanawiałam się, co moje dziecko robi w domu. W prawdziwym życiu miałam zupełnie inną rolę. Pogodzenie tego wszystkiego nie należało do najłatwiejszych. Kiedy jednak skończyliśmy prace nad serialem, a dla mnie było to trochę jak wojna, poczułam, że stałam się dużo silniejszą osobą.