Jak przeżyć w miejskiej dżungli – przewodnik z przymrużeniem oka! 

Jak przeżyć w miejskiej dżungli - przewodnik z przymrużeniem oka! 
Wyobrażacie sobie czasem prawdziwą dżunglę? Bardzo gęstą, aż trudno do niej wejść. Zamykającą się nad głową, tak że nie widać nieba? Zieloną świątynię roślin, pełną stworzeń podobnych lub niepodobnych do zwierząt, które widzimy na co dzień. Do tego robaki, pełzające pod stopami węże… Wolę żyć w mieście!

Gdybym wylądowała w prawdziwej dżungli straciłabym orientację w pięć sekund. Nie wiedziałabym co jest jadalne, a co niejadalne. Zakładając, że spotkałabym kogokolwiek na swojej drodze (choć to pewnie niemożliwe), uciekłabym gdzie pieprz rośnie. Pogawędka wśród lian o północy, chyba nie byłaby pociągająca. Gdyby mnie ugryzł wąż, prawdziwy mieszkaniec dżungli, załamałabym ręce i tyle. W mieście wszystko wydaje się prostsze. Tyle tylko, że przy tak dużej liczbie mieszkańców, o wszechstronnych talentach do mniejszych i większych ściem, stwierdzenie „prostsze” nabiera zupełnie nowego wymiaru. Codzienna walka z miejską dżunglą jest tak samo wykańczająca. Przedstawiamy zatem przewodnik po miejskiej dżungli – oczywiście z przymrużeniem oka!

W drodze do pracy: łokcie w ruch

Wydawać by się mogło, że metro jest takie długie, a tramwaje jeżdżą co chwilę. Jeśli jednak wierzyć statystykom, codziennie metrem jeździ 530 tysięcy warszawiaków. Wiem coś o tym. Czasem się zmieszczę do wagonika, a czasem – niekoniecznie. Co robić, gdy piąty raz przepuszczam metro, w którym drzwi się nie domykają? Najlepiej zmienić czas podróży – jechać zaraz po godzinie 8:00, albo trzy minuty przed 9:00. Wtedy jadą sami spóźnialscy, czyli ja. Najmniej zatłoczony jest zawsze drugi i trzeci wagonik (nie mam pojęcia dlaczego). Wsiadam, chowam się w kąt i udaję, że czytam. Nikt mnie nie zagaduje, nikt nie popycha. Przesiadka do tramwaju wygląda podobnie. Od kiedy w drugim wagoniku tramwajowym kilkunastu opryszków rozpuściło gaz łzawiący (tak, tak w biały dzień zaraz po 9:00) jeżdżę tylko w pierwszym, by móc dać znać kierowcy.

Wyprzedaż, czyli dziki tłum

Wyprzedaż w centrum handlowym przypomina jakąś masakrę. Próbowałam przyjść rano, albo późno wieczorem, ale co to za zakupy o bladym świcie? Najgorsze są dziewczyny, które popychają mnie na wieszaki. Załóżmy, że mogłabym je przewrócić, gdyby nie trzymały w dłoni niebieskiej bluzki, rozmiar 38. To ta, której szukam od godziny. Gdy wchodzę do sklepu, od razu biegnę do przymierzalni. Biorę z półki jakąkolwiek rzecz i udaję, że czekam. Po kilku minutach wdaję się w dyskusję z panią stojącą za mną, a później proszę o przypilnowanie. Wtedy biegnę do kolejki w kasie, znów stoję kilka minut, po czym robię raban: „O matko! Zostawiłam telefon w przymierzalni, tylko w której to było?”. Znów proszę o przypilnowanie. Wtedy rozpoczynam „właściwe” zakupy. Wyszukuję ciuchy, obie kolejki są „przypilnowane”. Oczywiście, podczas wyprzedaży, czasem lepiej w ogóle nie mierzyć. Koszulka za 9 złotych jest dobra, tak na oko? Super, biorę!

miejska dżungla Jak przeżyć w miejskiej dżungli - przewodnik z przymrużeniem oka!  1

Rodzinka Adamsów

Mój blok na Ursynowie przypomina dom wariatów. Wracam z pracy, ale na szóste piętro wspinam się po schodach. Dlaczego? Bo dzieci sąsiadów bawią się windą, jeżdżą tu i z powrotem, ale na pewno nie na poziom zero. Rodzinka Adamsów za ścianą, kłóci się od rana do wieczora. Chyba jednak wolę jak się kłócą, niż godzą, bo dźwięki jak z pornola, gdy odgrzewam sobie rosół, nie są tym, co tygrysy lubią najbardziej. Dziewczyna z naprzeciwka ma kota, który wciąż spaceruje po korytarzu. Dostałam przez niego zawał chyba ze cztery razy. Wchodzę na klatkę schodową, na której jest ciemno, a on skacze wprost pod moje nogi. Mieszkanie z lewej to młode małżeństwo z dzieckiem – na szczęście nie mam po tej stronie sypialni, tylko kuchnię. Jest jeszcze starsza pani, która jest zaryglowana od rana do wieczora. Ale przynajmniej jak w bloku jest dezynsekcja i ja nie otwieram – ona też nie. Sąsiadów jednak lubię: zostawiam u nich klucze, kurier wrzuca do nich moje przesyłki, nie narzekam. Ostatnio Adamsowie pomagali wyciągnąć mnie z mieszkania, w którym się zacięłam, trzeba się kumplować. Czasem słyszę w pracy: „Ja to w ogóle nie znam swoich sąsiadów”. Uwierzcie mi – lepiej mieć ich po swojej stronie.

Czy te owoce są prawdziwe?

Czy w dużym mieście jest prawdziwy żurek, kiełbasa, pierogi robione ręcznie, ale nie z maszynki? Nie ma, naprawdę nie ma, albo na mnie nie padło. Już myślałam, że żurek na Kabatach jest prawdziwy, smakował prawie, prawie. Tato przyjechał do Warszawy, zaprosiłam go do tej knajpki. Z torebki – zawyrokował. Owoce i warzywa są jak z żurnala. Papryka po rozkrojeniu pachnie jednak jak proszek do prania. Czerwone pomidory są zawsze zielone w środku. Nigdy nie zapomnę jak kurczak, którego zostawiłam na stole, po dwóch godzinach zabarwił się na czerwono. Gdy w Rzeszowie pytałam: „Panie? Skąd te pomidory?”, to słyszałam, że z Trzebowniska. Tutaj pytam: „Panie, skąd te ogórki?”. „No jak to skąd? Z hurtowni!” – odpowiada. Tu nie ma straganiarzy, są handlarze, a to duża różnica. Jest kilka prawdziwych targowisk: Hale Banacha, Targowisko na Norblinie, albo Giełda na dołku, właśnie na Ursynowie. Lepiej tam podejść, ale nie jeść chemii. Wędliny nie kupuję już od lat, wolę upiec kawałek mięsa. Chleb zamawiam u Pani Basi z pracy, robi tylko żytni, na prawdziwym zakwasie. Woda z kranu? Odkąd białe rondelki pokryły się rdzawym nalotem, zanim ugotuję – filtruję. Dobrze, że alkohol jest wszędzie taki sam.

Zróbmy sobie piknik

Och! Wreszcie wyszło słońce i zrobiło się fantastycznie ciepło! Weźmy koc, rozłóżmy go na trawie i poczytajmy gazety i książki. Pomysł jest naprawdę super, trochę gorzej z realizacją. W jednym z najpiękniejszych parków – Łazienkach Królewskich – obowiązuje absolutny zakaz rozkładania kocyków na trawie, w ogóle nie można przysiąść, ani się położyć, no chyba, że na ławce. Dopiero niedawno, gdy Łazienki „dostały” nowego Dyrektora, wyznaczył on miejsce, w którym ustawiono leżaki dla wypoczywających. A propos leżaków nad brzegiem Wisły – nie dajcie się naciągnąć, bo jak raz usiądziecie, okaże się, że trzeba za nie zapłacić. Na szczęście zielone wały nad Wisłą to miejsce do leżenia na kocu, podobnie jak większość innych parków. Na Polach Mokotowskich jest jednak tłum jak w Sopocie (zwłaszcza w weekend), w Parku Skaryszewskim pies na psie, psa psem pogania. Idealnie jest chociażby w Lesie Kabackim i w Powsinie. Są tam też korty tenisowe, boiska do siatkówki, miejsca na ogniska, szachy na pięknych, kamiennych stołach, lubię tam być.

Ludzie, ludzie

Oszalały tłum przewala się przez ulice, zwłaszcza o godzinie 17:00. W przejściu podziemnym przy stacji metra Centrum, lepiej nie zatrzymywać się chociażby na chwilę, by nie zostać stratowanym. Każdy pędzi na złamanie karku. Swoją drogą – przyjezdnych straszą, że właśnie tutaj jest najwięcej kradzieży. Każdy chce więc przebiec, ściskając torebkę w dłoni. Przy Rotundzie, ulubionym miejscu spotkań, lepiej nie kupuj niczego w kiosku. W kolejce postoisz dziesięć minut, w tym czasie zaczepi Cię dziesięciu żuli. A propos żuli – są naprawdę oczytani i szkoda aż czasem, że wylądowali na ulicy. Przykro za to pisać, ale połowa żebraków jest podrobiona. Jak rozpoznać prawdziwego? Nie mam pojęcia, ale ludzie mówią, że prawdziwy żebrak nie strzela oczami na prawo i lewo i nie wstaje z wózka inwalidzkiego zaraz za zakrętem. Widziałam kilku takich. Z drugiej strony, jak nie pomóc innym? Ja pomagam tym, którzy nie proszą, ale widzę, że nie jest im łatwo. Widzę, że jakiś dziadziuś ledwo ciągnie kartony, przechodzi przez jezdnię i pędzi do tramwaju – wciskam kasę do ręki, pomagam się załadować. Widzę jak babuszka wysupłuje pieniążki z kratkowanej chusteczki, też wyciągam gotówkę. Przynajmniej mam pewność, że trafiła do osoby potrzebującej.

Żadnych pączków w taxi

Miejsca publiczne rządzą się swoimi prawami, a jedni ludzie zdają się patrzeć wilkiem na drugich. Zwłaszcza ci sfrustrowani, a kto nie jest sfrustrowany pracą po kilkanaście godzin na dobę? Do tego wyścig szczurów i inne przypadłości, awantura wisi w powietrzu. Warszawski taksówkarz nie zawiezie cię gdzieś, gdzie można dotrzeć w dziesięć minut – za blisko, poza tym dwadzieścia złotych to żaden zarobek, podczas gdy kurs z Woli na Okęcie będzie kosztował pięćdziesiąt. Najlepiej sprawdza się wtedy obolała mina: „Mam takie zawroty głowy, że nie dojdę na przystanek”. Część z nich jeździ jak wariaci, ale za to opowiadają nieziemskie historie. Jeden wiózł ponoć pasażera, który złamał mu palec, bo tamten nie chciał mu wydać dwóch złotych. Inną kwestią jest jedzenie w taxówce – nie wolno. Czy to pączek, czy kawałek bagietki, słyszę – kruszy się, a pani przyjechała ze wsi. Chyba faktycznie przyjechałam. Za bilety do kina lepiej płacić przez Internet. Przed seansem wszyscy tłoczą się przy kasach, a wybór miejsca siedzącego wydaje się być najtrudniejszą decyzją świata i może trwać dziesięć minut. Z drugiej strony nie ma się co spieszyć i tak przez pół godziny puszczają reklamy. Uwielbiam kina studyjne: Kino Wisła i maleńką Feminę. Tam czas stoi w miejscu.

Przeginać, czy nie przeginać?

Od szóstej rano słychać syreny, bo niedaleko mieści się stacja krwiodawstwa – bez stoperów ani rusz. PINu do karty już dawno nie zapisuję na kartce, chociaż – przysięgam – strasznie trudno spamiętać te wszystkie numerki. Nieraz wklepuję w bankomacie kod wejściowy do domu, albo jadę przez czytnik w banku kartą klubowicza ze Świata Książki. Nie nadaję się do podgrupy „złota karta jest super”. Uważam na psie gówna, bo jednak moda, która rozkwitła w USA, by sprzątać po swoich pupilach – u nas jest raczej tylko modą. Zakupy robię przez Internet, zamawiam też Pana od prasowania koszul: przyjeżdża, puka do drzwi, zabiera całe naręcze i wraca za cztery godziny, wszystkie kołnierzyki piękne – 4 złote za sztukę. Zawsze się zastanawiam, czy to ten pan prasuje, ale nie śmiem pytać. Wizyta u lekarza? Oj, to już osobny temat na wielki, odrębny artykuł. Niestety nie pomaga rozpaczliwe krzyczenie: „Umieram!” w kierunku innych pacjentów lub pań w recepcji – w Warszawie każdy jest hipochondrykiem i sądzi, że kostucha czeka za drzwiami. Z drugiej strony karta inwalidzka, przyczepiona do szyby samochodowej (wypisana na skrzywiony kręgosłup), jednak się przydaje. Vivat big city! Generalnie byłoby super, gdyby nie te pierogi…

Agnieszka Żelazko
Więcej od loungemag
Marketing w czasach internetu – promocje, bonusy i premie dla klientów online
Marketing w czasach internetu – promocje, bonusy i premie dla klientów online Sklepy i usługodawcy...
Więcej