Jacqueline Bisset to wielokrotnie nagradzana znakomita brytyjska aktorka. W drugiej połowie lat 70., po roli w filmie „Głębia”, magazyn „Newsweek” określił ją mianem „najpiękniejszej aktorki w historii”. Bisset ma do tego duży dystans, nie najlepiej wspominając tamten plan. W swojej bogatej karierze współpracowała z takimi klasykami, jak John Huston, François Truffaut czy Roman Polański. Z aktorką rozmawia Kuba Armata
Wcieliła się pani niedawno w jedną z ról w filmie Amira Naderiego „Magic Lantern”. To rodzaj hołdu dla klasycznego kina, kręconego jeszcze na taśmie 35 milimetrów. Czuje pani nostalgię, sentyment do ery, która powoli niestety odchodzi w zapomnienie?
Czasy się zmieniają i musimy zdawać sobie z tego sprawę. Nie jestem chyba jakoś strasznie nostalgiczna, choć mam przyjaciół wśród reżyserów, którzy przywiązani są do tego dużo mocniej i wciąż starają się robić filmy w najbardziej klasyczny z możliwych sposobów. Ja chyba nie zwracam na to aż tak dużej uwagi. Tym, co mnie naprawdę martwi, jest fakt postępującej dezintegracji filmu.
Co ma pani na myśli?
Wydaje mi się, że dzisiaj zupełnie inaczej je oglądamy niż kiedyś. Nie ma w tym wszystkim już atmosfery święta, być może zbyt duża jest konkurencja. Bardzo bym chciała, żeby kolejne pokolenia poznawały te wspaniałe produkcje, które kiedyś mnie samą inspirowały. Widzę jednak, że nie ma aż takiego zainteresowania i sama zastanawiam się dlaczego. To chyba kwestia generacyjna.
Zarówno ja, jak i moje pokolenie było dużo bardziej otwarte na nowe rzeczy, chłonęliśmy je, byliśmy wszystkim żywo zainteresowani. Dzisiaj mam wrażenie, że ludzie nawet za bardzo nie wiedzą, kim tak naprawdę są. Może nawet nie mają czasu się zastanowić nad tym, a to przecież kluczowe pytanie dla każdego z nas.
Z czego pani zdaniem to wynika?
Po prostu zmieniły się priorytety, hierarchia wartości. Rozleniwiliśmy się trochę, mamy maszyny, które za nas pracują, nowe technologie, którym poświęcamy mnóstwo naszego czasu. To przykre zjawisko, ale niestety tak właśnie jest. Mam wrażenie, że ludzie byliby dużo bogatsi, gdyby w ogóle dali sobie szansę zobaczenia tego, co jest dookoła nich. By przekonali się, że nie wszystko jest czarno-białe, a mamy dzisiaj tendencję do takiego kategoryzowania świata. Życie obecnie niesłychanie pędzi. Zewsząd bombardowani jesteśmy różnymi bodźcami i nie zawsze wiemy, jak na nie reagować. Wszystko jest coraz szybsze, niełatwo się w tym odnaleźć.
A nawet jeśli, to i nasze życie relacjonujemy głównie w social mediach…
Których nie jestem fanką. Zdarza mi się oczywiście czasem z nich korzystać, ale używam je stricte do celów zawodowych. To nie jest po prostu moja forma komunikacji. Mam świadomość, że to jest komplementarny, choć zupełnie inny świat. Ale po prostu nie mój, co więcej, nie chcę, żeby nim był. W ogóle mi tego nie brakuje.
Oczywiście używam komputera, mam też iPada, ale nie mam już na przykład smartfona, tylko jakiś stary, rozklekotany telefon. Nie chciałabym całego czasu spędzać z głową wetkniętą w smartfona. Niesamowite jest to, że ludzie, zamiast ze sobą rozmawiać, rozgrywają życie przed ekranem telefonu.
Nie chcę tego robić, choć często słyszę głosy, że wiele przez to tracę. Sprawdzam swój komputer rano, po południu i to mi w zupełności wystarcza. Choć muszę przyznać, że podczas długiej podróży iPad potrafi być całkiem przyjemnym kompanem (śmiech).
Mówimy o nowych technologiach, a czym dla pani jest dzisiaj wizyta w kinie?
Wciąż to uwielbiam, bo za każdym razem to rodzaj nowego doświadczenia. Nie zmienia to jednak faktu, że lubię też czasem usiąść w domu, poczuć się komfortowo, totalnie na luzie i oglądnąć film na ekranie telewizora. Jestem członkinią Amerykańskiej Akademii Filmowej, każdego roku dostaję zatem mnóstwo filmów do zobaczenia, by móc później zagłosować na Oscary. To ciężka, ale bardzo przyjemna praca. Kiedy mam wybór, zawszę wolę oglądać w kinie, ale jak sam widzisz, nie zawsze jest taka możliwość.
Pamięta pani swoją pierwszą wizytę kinie?
Oczywiście, takich rzeczy się nie zapomina. Miałam wtedy osiem albo dziewięć lat i zrobiło to na mnie naprawdę duże wrażenie. Nie chodziłam jednak często do kina. Dopiero kiedy miałam 14-15 lat, zaczęłam oglądać angielskie filmy, a później, gdy chodziłam do szkoły w Londynie, zakochałam się bez pamięci w kinie francuskim i włoskim. Często uciekałam ze szkoły, po to by móc pójść na seans. To było dla mnie w tamtym czasie niesamowite odkrycie. Dużo mi powiedziały także o życiu.
Kiedy i w jakich okolicznościach zdecydowała pani, że chce zostać aktorką?
Zawsze byłam bardzo zainteresowana tańcem i początkowo z tym wiązałam swoją przyszłość. Uwielbiałam balet, muzykę, stanowiło to moją obsesję. Kiedy zaczęłam oglądać filmy, w ogóle nie wyobrażałam sobie, że mogłabym się tym kiedykolwiek zająć. Pomogła mi w tym trochę nauczycielka łaciny ze szkoły. To była jedna z najmądrzejszych kobiet, jakie spotkałam, mówiła chyba w dziesięciu językach.
Robiło to niesamowite wrażenie i chodziłam do szkoły głównie na te lekcje. Zadawałam jej mnóstwo pytań i któregoś dnia powiedziała mi, że jestem taką paplą. że powinna spróbować sił jako aktorka (śmiech). Kilka lat później opowiedziałam tę historię Romanowi Polańskiemu podczas wspólnego obiadu. Stwierdził, że w jego ocenie raczej jestem introwertyczką i też za taką się miałam.
Stopniowo jednak zaczynałam o tym myśleć. Początkowo rzeczywiście się wstydziłam, ale z czasem coraz bardziej zaczęłam się ośmielać. Co ciekawe, fascynowały mnie głównie nie angielskie, a francuskie aktorki – Jeanne Moreau czy Monica Vitti.
Jak z pani punktu widzenia wyglądała znajomość z Polańskim?
Pierwszy raz spotkaliśmy się na wspomnianym obiedzie, który wyprawiony był na osiem osób. I akurat zdarzyło się tak, że siedziałam koło Polańskiego. Niedługo później organizowany był casting do jego filmu „Matnia”. Postanowiłam wziąć w nim udział, ale w pewnym momencie powiedziano mi, że nie dostałam roli. Później jednak okazało się, że było inaczej.
Oglądałam wcześniej etiudę szkolną Polańskiego „Dwaj ludzie z szafą” oraz „Wstręt”. Ten plan to nie było dla mnie łatwe doświadczenie, zwłaszcza że miejsce, gdzie kręciliśmy, sprawiało wrażenie dość przerażającego. Pamiętam, że wszystko to robiło na mnie wrażenie wyizolowania. Jednocześnie było w tym coś strasznie pociągającego. Polański był pewny siebie, miał świadomość, co chce osiągnąć, ale zasadzało się to na dużej wiedzy, jaką posiadał. To nie jest łatwy reżyser, ale umie do siebie przekonać.
Współpracowała pani też z Peterem Yatesem i Steve’em McQueenem przy „Bullicie”, jednym z moich ulubionych filmów, gdzie zresztą jest chyba najsłynniejsza scena pościgu samochodowego w historii kina.
To też nie było łatwe, bo Steve był bardzo amerykański, a ja raczej brytyjska. Prawdę mówiąc, za bardzo nie rozumiałam, co on do mnie w ogóle mówił (śmiech). Pamiętam, że był bardzo energiczny, ale jednocześnie mocno zestresowany, bo to był jeden z pierwszych filmów realizowany przez jego firmę produkcyjną. Nie czułam się jeszcze wtedy też zbyt pewnie w Stanach Zjednoczonych, także nie do końca wiedziałam, co się wokół mnie dzieje. To był jeden z dziwniejszych planów, na jakich byłam, ale może przez to tak dobrze go pamiętam.