„Chodźmy na śniadanie!” – tych słów nie trzeba mi dwa razy powtarzać. Choć do rannych ptaszków nie należę, wizja porannych pyszności jest w stanie zerwać mnie z łóżka godzinę wcześniej i zmotywować do jazdy nawet na drugi koniec miasta. O ile działania są tego warte – ale w naszych czasach dobrych śniadań dostatek w niemalże każdym jego punkcie. Zamawiam sobie śniadanie po angielsku albo izraelsku, kawę mogę mieć z mlekiem z dowolnie wybranego orzecha. No i – trochę ironicznie, a trochę nie – fotogeniczny jest taki posiłek i pięknie wygląda na Instagramie. Co wykorzystujemy całą śniadaniową grupą, zanim przystąpimy do konsumpcji. Dziś normalka. A dwadzieścia lat temu?
Gdy w 1997 roku ktoś zapraszał mnie na śniadanie, najpewniej było to śniadanie wielkanocne, ewentualnie spożywane w Warsie, jako nieunikniony element wielogodzinnej podróży. Jeśli przed szkołą nie zdążyłam zjeść w domu, mogłam liczyć albo na bułkę z kefirem z pobliskiego sklepu, albo owsiankę w barze mlecznym, przesłodzoną na starcie i z zawartością niekoniecznie płatków, bo nazwa obejmowała także zalany mlekiem ryż lub makaron. Kawa była biała lub czarna, a najnowszy przebój stanowił porcjowany proszek, który po zalaniu wodą w zależności od wybranej opcji przyjmował kolor i zapach (względnie smak) jednej lub drugiej. Ach, zapomniałabym o śniadaniach w hotelach! Wymyślne nazwy skrywały niestety banalne rozwiązania, a na pytanie, cóż to takiego „Jajecznica po kasztelańsku” padała odpowiedź: „Normalna, na kiełbasie”. I jeszcze zimowe wypady w góry i odkrywanie schroniskowych menu. W jednym z moich ulubionych schronisk w pewnym momencie zmienił się właściciel, a ponieważ jego żona była jaroszką (słowo „wegetarianizm” dopiero kiełkowało w naszej świadomości), każdy posiłek posypywano zielonym groszkiem prosto z puszki. Samo zdrowie. Ale powiedzmy sobie szczerze, czy ktokolwiek wtedy miał świadomość istnienia tempehu czy nawet cieciorki? O płatkach drożdżowych nie wspominając.
A moda? Żadnego „mówisz masz” czy światowego „see now, buy now”. Jak ktoś miał zdolną mamę, dostawał w prezencie zielono brązowy sweter, jakby żywcem wyjęty z teledysku „Smells Like Teen Spirit”, a jak w domu był jakiś zbieracz, można było znaleźć „mało śmigane” pięćset jedynki. Dwadzieścia lat temu poszukiwałam bezskutecznie sukienki w stylu tej, którą miała na sobie Gwen Stefani w „Don’t Speak”. Na liście potencjalnych źródeł królowały sklepy indyjskie, genialnie ówcześnie prowadzony Troll (czy ktoś go jeszcze pamięta?) i luksusowy Cottonfield. Żadne nie dało rady i w sumie wciąż nie znalazłam ideału. Dopiero ostatnio zorientowałam się, że akcja poszukiwawcza trwa już dwie dekady. Kiedy to minęło?
Sama kwestia umówienia się na potencjalne śniadanie też pozostawała dość specyficzna – jak na obecne czasy, rzecz jasna. Umawialiśmy się osobiście, notując miejsce i godzinę w kalendarzu, żeby przypadkiem nie zapomnieć (chociaż czy wtedy o czymkolwiek się zapominało?) albo telefonicznie, zwykle prosząc odbierającego o poproszenie do słuchawki odpowiedniej osoby. Lubię sobie te konkrety przypominać, gdy raz po raz zmieniamy datę i konfigurację spotkania w grupowej konwersacji na Facebooku albo gdy dostaję milion sms’ów z pytaniami m.in. gdzie jest wejście do knajpy (autentyk). I wtedy sobie myślę, że może i dwadzieścia lat temu byliśmy jeszcze dziećmi, ale siłą rzeczy pozostawaliśmy bardziej samodzielni niż teraz.
HAREL
Krytyk mody, autorka bloga