Guillaume Canet to jeden z najbardziej wziętych francuskich aktorów, ceniony reżyser, ale i nerwus, jakich mało. Na koncie ma kilku pobitych paparazzich i sądowe procesy, które ciągną się za nim od lat. O stawianiu granicy pomiędzy życiem prywatnym a zawodowym, zbieraniu lajków w mediach społecznościowych oraz próbie kontrolowania swojego wizerunku z Guillaume’em Canetem rozmawia Kuba Armata.
Widzieliśmy Pana właśnie na kinowym ekranie w nowym filmie Oliviera Assayasa „Podwójne życie”, zabawnej opowieści o ingerencji technologii w świat sztuki. Co to oznacza dla pana przede wszystkim jako aktora oraz reżysera?
Czuję ambiwalencję. Z jednej strony jestem podekscytowany, widząc, jak technologia, a co za tym idzie świat pędzą do przodu. Z drugiej strony, z perspektywy reżysera może wydać się to nieco przerażające. Praca nad filmem pochłania przecież mnóstwo czasu i wymaga zaangażowania oraz pasji sporej grupy ludzi. Gdy kończy się to tak, że widzisz kogoś oglądającego twój film na takim ekranie jak ten (pokazuje na swój smartfon – przy. aut.), gdzie obraz jest zły, a dźwięk maksymalnie skompresowany, przyznam, że nie jest to najlepsze uczucie.
Zdarzyła się panu taka sytuacja?
Mam pewną anegdotę z tym związaną. Leciałem kiedyś samolotem i zauważyłem, że facet, który zajmował miejsce obok mnie, ogląda na iPadzie jeden z moich filmów. Pomijam już to, że w tym czasie jadł, ale w chwili, gdy historia się wyjaśnia i okazuje się, kto zabił, gość zdjął słuchawki i zaczął rozmawiać ze stewardesą, domagając się dolewki wina.
Wdał się z nią w burzliwą dyskusję, po czym jak gdyby nigdy nic założył słuchawki i wrócił do oglądania. Alkohol co prawda dostał, tyle że nawet nie cofnął się do pominiętych, a kluczowych dla fabuły scen. Czyli de facto nie wiedział, o co chodzi. Zamurowało mnie. Siedziałem obok i myślałem: „Naprawdę to się wydarzyło? Co ty człowieku, k…, robisz?!”.
Powiedział mu Pan coś?
Nie, chyba za bardzo byłem zaskoczony całą sytuacją. Jednocześnie pogrążałem się w depresji (śmiech). Czułem, że kompletnie nie obchodzi go mój film. Dlatego uważam, że filmy powinny być oglądane w cichych miejscach, gdzie można się na tym w pełni skoncentrować. I nie chodzi mi nawet o kina. To w ogóle problem dzisiejszego społeczeństwa, że robimy wszystko w tym samym czasie – jemy, oglądamy, rozmawiamy, dzwonimy. Zamiast zrobić jedną rzecz porządnie, rozmieniamy się na drobne, a efekt najczęściej jest mizerny.
Ekspansja Netfliksa to zagrożenie czy szansa dla twórców?
Samemu zdarza mi się oglądać Netfliksa, zwłaszcza świetne dokumenty, które mają w swoich zbiorach. Nie mogę zatem powiedzieć, że jako artysta jestem przeciwko Netfliksowi w takim stopniu jak chociażby globalnemu ociepleniu. Sam dostałem kilkukrotnie od nich ofertę współpracy, ale na ten moment mnie to nie interesuje.
Podoba mi się idea pokazywania moich filmów kinach, na wielkim ekranie, gdzie ludzie się gromadzą. Jest okazja do tego, by ich posłuchać, pośmiać się wspólnie czy popłakać. Uważam, że wyzwanie, z którym mierzy się dzisiaj kino, jest trudne. Większość z nas ma w domu prywatne sale projekcyjne – duży telewizor, dostęp do internetu. Co gorsza nie mamy czasu ani ochoty, żeby wyjść z domu i zobaczyć film w kinie.
Cały wysiłek sprowadza się do jednego kliknięcia, często – mówię to z przykrością – ikony „pobierz”. Dla produkcji filmowej to prawdziwa katastrofa.
Kolejne przykre doświadczenie?
Zagrałem kiedyś w pewnym filmie, który tuż po premierze kinowej miał 400 tysięcy ściągnięć. W efekcie kina gromadzą coraz mniej widzów, mniejsze są wpływy, a co za tym idzie coraz większe ryzyko dla potencjalnego inwestora. Spirala się nakręca. Każdy boi się zainwestować w film i trudno się temu dziwić. Jako reżyser wiem najlepiej, jak trudno dziś skompletować budżet.
Trudno przewidzieć, jak będzie wyglądała przyszłość kina. Dla mnie w tym całym doświadczeniu ważne jest to, że mogę dzielić je z innymi ludźmi. Tymczasem wielu z nas dobrowolnie zaczyna z tego rezygnować i nie potrafię zrozumieć dlaczego.
Myśli Pan, że akt chodzenia do kina może wkrótce zaniknąć?
Mam nadzieję, że tak się nie stanie. Chciałbym, żeby ludzie wciąż mieli w sobie tę ciekawość, ale to rzeczywiście problem. Kiedyś George Lucas powiedział, że przyjdzie taki dzień, że będzie mógł zrobić film w swoim salonie, a następnie ludzie będą mogli go zobaczyć w swoich domach. Pewnie ma rację, ale skoro tak, to kiedy w ogóle będziemy się spotykać? Być może takie wywiady jak ten będziemy robili nie osobiście, a przez FaceTime’a. Myślę, że to duży problem ludzkości, znacznie wykraczający poza samo kino.
Mówiąc o technologiach, jak wygląda Pana „życie” w mediach społecznościowych? Czuje się pan „influencerem”? To bardzo modne słowo ostatnio.
Nie wiem, czy na kogokolwiek mam jakiś wpływ, ale chyba nie jestem w tym zbyt dobry. Niejednokrotnie miałem nawet plan, żeby zarejestrować coś podczas konferencji prasowej któregoś ze swoich filmów i wrzucić relację do mediów społecznościowych, ale najzwyczajniej w świecie zapominałem (śmiech). Czasami jestem bardziej aktywny, bo z założenia podoba mi się idea dzielenia się czymś z ludźmi, ale musi mieć to swoje granice.
Nie mam nic przeciwko, żeby wrzucać treści związane z pracą – trochę kuchni filmowej, jakieś żarty z planu. Nie spędza mi to jednak snu z powiek i nie jest tak, że źle się czuję, kiedy tego nie zrobię. Z drugiej strony to dość przerażające obserwować, jak ludzie zaczynają tracić tę granicę. Zapominają zupełnie o swoich prawdziwych potrzebach i skupiają się jedynie na tym, by odpowiednio zaprezentować się w internecie.
W „Podwójnym życiu” wciela się Pan w rolę wydawcy książek, który poddaje się rewolucji technologicznej. Ma pan Kindle’a czy jest raczej tradycyjnym czytelnikiem?
Przepraszam, czy co mam?
Kindla, czytnik e-booków.
A, już wiem, o co chodzi. Chyba zatem masz odpowiedź (śmiech). Jestem wielkim fanem papierowych książek. Choć czasami, głównie przy okazji czytania czy pracy nad scenariuszem, korzystam ze specjalnej aplikacji, która pozwala umieszczać tam notatki, krótkie materiały wideo. Jednym słowem ułatwia pracę. Zatem jak widzisz, jestem częścią systemu (śmiech).
Prowadzi Pan zatem podwójne życie?
Zdecydowanie. Staram się nie być całkowicie zjedzony przez technologię, ale muszę uczciwie przyznać, że zachowanie tego balansu jest coraz trudniejsze. Choć nie jestem jakimś specjalistą od nowych rozwiązań. Czasem czuję się bardzo głupi, kiedy mam przed sobą moją facebookową stronę albo instagramowe konto i nie do końca wiem, jak z niego powinno się korzystać. To jeden z tych momentów, kiedy czuję się bardzo stary (śmiech).
Trudno oprzeć się wrażeniu, że to dziś dla aktorów część ich zawodu.
Oczywiście, choć to bardzo dziwne i zatrważające widzieć czasami, jak ludzie tracą swoją tożsamość, by być częścią tego systemu. Zwłaszcza w kontekście osób, które do tej pory były dyskretne i mocno chroniły swoją prywatność. Nagle coś się w nich zmieniło i zaczęli o wszystkim opowiadać właśnie za pomocą Instagrama czy Facebooka. Poznajemy ich dom, dzieci, zwierzęta, widzimy, gdzie byli i co robili na wakacjach. Instagram potrafi być bardzo uzależniający.
Podobnie jak zdobywanie lajków.
Możesz mieć mnóstwo lajków, ale i tak nie będzie ich wystarczająco dużo w chwili, gdy nie lubisz samego siebie. To jedna z najważniejszych spraw w życiu każdego z nas. Polubmy najpierw siebie, a dopiero potem zabiegajmy o atencję innych. Tym, co mnie martwi w kontekście mediów społecznościowych, jest fakt, że ludzie przestają mieć szacunek do samych siebie. Dotyczy to tego, jakie sobie robią zdjęcia, kręcą materiały wideo, jak o sobie mówią. To niestety bardzo reprezentatywne dla rzeczywistości, w której przyszło nam obecnie funkcjonować.
Zupełnie jakby każdy chciał zostać aktorem.
Totalnie. Niedawno byłem w Rzymie i przed Koloseum ludzie robili masowo zdjęcia, głównie selfie. No i super, tylko kiedy przechodziłem obok nich, widziałem, że 90 procent kadru zajmują oni, a ten wspaniały zabytek ledwie widać. Za bardzo skupiamy się dziś na sobie. Czasem ktoś pyta mnie, czy może zrobić sobie ze mną zdjęcie. Najczęściej wychodzę ucięty, bo oni muszą na nim być w pełnej krasie (śmiech). Idea tego jest zatem zupełnie odwrotna. To ja robię zdjęcie z nimi, a nie oni ze mną.
Mam wrażenie, że w mediach społecznościowych bardzo mocno staramy się też ukryć wiek, zupełnie jakby siwy włos czy zmarszczka na twarzy były czymś złym. Dlaczego?
Nikt nie chce być stary. Widać to dobrze zwłaszcza wśród aktorek. Poprawiają swoją urodę do tego stopnia, że niektóre nie mają już żadnej mimiki twarzy. Przerażające. Widziałem aktorskie kontrakty zawierające klauzulę związaną z cyfrowym obrabianiem materiałów, tak żeby tylko nie było widać jakichkolwiek oznaki starości. Wszyscy chcemy obecnie wyglądać tak samo, wpisywać się w pewien stereotyp.
Pamiętam, że kiedy jako reżyser kręciłem film w Stanach Zjednoczonych, szperałem po internecie, chcąc odświeżyć sobie dostępnych aktorów i aktorki. Wpisywałem do wyszukiwarki kolejne nazwiska i byłem zszokowany, jak wielu z nich ma półnagie zdjęcia, prężąc swoje mięśnie i opalone ciała. Dawniej tak nie było, no może poza Sylvestrem Stallone i Arnoldem Schwarzeneggerem (śmiech). Dzisiaj aktorzy odzierają się z prywatności, którą mieli kiedyś.
Czy zatem łatwo kontrolować swój publiczny wizerunek?
Staram się to robić, choć nie jest łatwo. Natrętni paparazzi to jedno, ale zwróć uwagę, ile osób bez pytania o zgodę zrobiło zdjęcie podczas naszej rozmowy. Wystarczy, że będę miał jakiś dziwny wyraz twarzy, a o to nietrudno, wyląduje to w internecie i nie będę mógł nic z tym zrobić. Z przykrością to mówię, ale trzeba to zaakceptować. Staram się kontrolować swój wizerunek, na ile jest to możliwe.
Często nie mam jednak ani siły, ani energii, by wdawać się w słowne przepychanki z kimś, kto wbrew mojej woli chce zrobić mi zdjęcie. Poza tym miałem już sporo spraw sądowych z paparazzi, których zdarzyło mi się uderzyć. Nie jestem z tego dumy, choć od tego czasu na szczęście trochę się uspokoiło (śmiech). Teraz mam na przykład jeden taki proces.
Wychodzi na to, że trzymanie nerwów na wodzy nie jest Pana specjalnością.
Daję z siebie bardzo wiele, kiedy pracuję, a uważam się za naprawdę zajętego człowieka. Zatem kiedy mam już odrobinę czasu na to, by spędzić go z rodziną, jest to moje i nikt nieproszony nie ma prawa wstępu. Uważam, że to trzeba maksymalnie chronić, bo te momenty pomagają mi się zregenerować. Nie potrafię zaakceptować faktu, że ktoś niczym intruz może próbować w to ingerować.
Zwłaszcza kiedy jesteś rodzicem, nie powinieneś dawać na takie zachowanie żadnego przyzwolenia. Aktualnie mam duży proces z pewnym paparazzim. W dniu, kiedy urodził się mój syn, wróciliśmy z żoną i z nim ze szpitala do naszego domu w środku lasu. To był nasz moment. Nie powinno być tam nikogo. Jakiś facet tego nie uszanował, przeskoczył przez płot i wtargnął z aparatem do naszego ogrodu. Ciągnie się to za mną od siedmiu lat.
By uniknąć takich sytuacji niektórzy celebryci umawiają się z paparazzi na ustawki, czyli dogadują się z nimi, żeby zyskać trochę spokoju.
To powszechne wśród aktorów zjawisko, ale ja nie chcę być częścią tej gry. Czułbym, że musiałbym im dać coś, czego nie zamierzam. Nie wiem, dlaczego miałbym w ogóle to robić. Jestem wielkim fanem niektórych aktorów, lecz nie mam potrzeby obserwowania ich prywatnego życia. Myślę, że w ten sposób sami wpadają w pułapkę. Odzieranie się z prywatności to dla mnie zdecydowanie zbyt wiele. Na to się nie godzę.
Rozmawiał Kuba Armata, Cannes
Guillaume Canet
Francuski aktor, scenarzysta i reżyser, wystąpił w filmach „Niebiańska plaża”, „Niewierni” czy „Facet do wymiany”. Prywatnie związany z Marion Cotillard. W kinach możemy go zobaczyć w nowym filmie „Podwójne życie” Oliviera Assayasa (dystrybucja Gutek Film).