Gdyby tematem rozmów podczas tegorocznej Gdyni, choć w połowie był poziom prezentowanych filmów, a nie wszelkiego rodzaju skandale, afery, personalne spory czy kontrowersje wokół procesu selekcji, już byłoby nieźle. 44. edycja Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych zostanie w pamięci na długo. Szkoda jedynie, że z takich powodów. Śmiało można powiedzieć za Tomem Hanksem: „Houston, we have a problem”.
Zaczęło się jeszcze przed festiwalem. Wtedy wyszło na jaw, że w konkursowej stawce brakuje czterech tytułów rekomendowanych wcześniej przez Radę Programową. Wśród nich, jak się później okazało, najlepszego debiutu zdaniem jurorów, czyli „Supernovej” Bartosza Kruhlika. Sprawa błyskawicznie nagłośniona została przez media. Zjednoczone środowisko filmowe zagroziło bojkotem festiwalu. W efekcie wycofano się z tej krzywdzącej, politycznej decyzji. Jeżeli dodać do tego usunięcie w dziwnych okolicznościach z konkursu, w trakcie trwania samej imprezy (!), filmu Jacka Bromskiego „Solid Gold”, a następnie przywrócenie go, ale już bez udziału Telewizji Polskiej w roli koproducenta, polityki było aż nadto.
Jeżeli ktoś myśli, że to koniec, grubo się myli. Najmocniejsze słowa wybrzmiały ze sceny gdyńskiego Teatru Muzycznego ostatniego dnia. Podczas ceremonii wręczenia nagród. Zaczęło się od Dawida Ogrodnika, który odebrał zasłużony zresztą laur dla najlepszego aktora za główną rolę w filmie Macieja Pieprzycy „Ikar. Legenda Mietka Kosza”. „Możecie wyrzucać, nie wiem, ile filmów z tego festiwalu i przywracać ponownie, zabraniać nam wolności. Chciałem powiedzieć, że bez względu na to, czy macie 150 cm wzrostu czy 2 m, władza się kiedyś skończy” – grzmiał ze sceny. Mocnych, zaangażowanych przemówień kierowanych w stronę władzy było tego wieczora więcej. Uhonorowany Platynowymi Lwami za całokształt twórczości Krzysztof Zanussi, odnosząc się do niedawnego zamknięcia studiów filmowych przekonywał, że tak w sztuce, jak i polityce populizm morduje wartości. Wreszcie laureatka Złotych Lwów za „Obywatela Jonesa” Agnieszka Holland mówiła o wojnie. Tej, na którą władza poszła z kulturą i konieczności obrony przed cenzurą.
Obiekcje wzbudził też werdykt gdyńskiego jury, choć w obliczu opisanych zdarzeń zszedł on raczej na drugi plan.
Zdecydowana większość żelaznego faworyta do końcowego triumfu upatrywała w filmie Jana Komasy „Boże ciało”. I trudno się dziwić, bo polski kandydat do Oscara był zdecydowanie najlepszą propozycją w konkursowej stawce. Niektórzy mówili nawet o skandalu, choć ja aż tak mocnych słów bym nie użył. Na pocieszenie twórcy filmu wyjechali z Gdyni z kilkoma wartościowymi nagrodami. Za reżyserię oraz scenariusz na czele. Od pewnego czasu na festiwalu panuje trend, by laurami obdzielić możliwie jak najwięcej tytułów. Tak było i tym razem. Dowodem wyróżnienia dla „Ikara…”, „Ukrytej gry” Łukasza Kośmickiego, „Pana T.” Marcina Krzyształowicza czy „Piłsudskiego” Michała Rosy. Zaczęło się od kontrowersji i na niej się skończy, bowiem grająca w tej ostatniej produkcji drugoplanową rolę Magdalena Boczarska, odebrała nagrodę dla najlepszej aktorki… pierwszego planu. Taka właśnie była tegoroczna Gdynia. Chaotyczna, kłótliwa, przygnębiająca. Najwyższy czas na zmiany.
Kuba Armata, Gdynia