Jest jednym z bardziej rozpoznawalnych amerykańskich aktorów. Choć jak wynika z tej rozmowy, wcale tak być nie musiało, bo rodzina szykowała dla niego inne zajęcie. Postawił jednak na swoim i nigdy tej decyzji nie żałował. O nowej filmowej roli, która zastąpiła tę życiową, „czuciu” bohatera i tym, jak ważna jest wiara, z Ethanem Hawke rozmawia Kuba Armata
Spotykamy się na festiwalu w Wenecji, gdzie promujesz nowy film Paula Schradera „First Reformed”. Wcielasz się w nim w rolę księdza, który przechodzi poważny kryzys wiary. Nie była to chyba najłatwiejsza rola w Twojej bogatej karierze.
Jest taki popularny żart wśród aktorów, że najtrudniej jest wtedy, gdy mamy do czynienia ze słabym scenariuszem. A gdy przed sobą widzisz dobry tekst, a tak moim zdaniem było w tym wypadku, jest znacznie łatwiej. Może nie w znaczeniu literalnym, bo są przecież różne role, ale wtedy przynajmniej czujesz pewien komfort. Wiesz, po co to wszystko robisz, nawet jeżeli odgrywana postać wymaga wielu wyrzeczeń. Kiedy dostałem do przeczytania scenariusz od Paula, nie zastanawiałem się długo. Po lekturze moją pierwszą myślą było to, że powinien on zostać opublikowany w formie książki. Wierz mi, wcale nie zdarza się to zbyt często.
Co ci się tak spodobało?
Znalazłem w nim coś znajomego, z czym rezonuję zarówno ja, jak i moi bliscy. Pewien rodzaj wewnętrznej rozpaczy, desperacji, ale też nadziei. Sam do końca nie jestem pewien, jak to określić, ale chyba właśnie to najbardziej pociągało mnie w tym filmie. Postać wielebnego Tollera jest wyjątkowa na mapie bohaterów, w których do tej pory się wcielałem. Został świetnie „napisany” i głęboko przemyślany. Trudno mi to nawet zwerbalizować, to po prostu trzeba poczuć.
Kiedy przyjmujesz jakąś rolę, „czucie” postaci, o którym wspomniałeś, jest dla ciebie najważniejsze?
Na pewno wiele dla mnie znaczy. Jeszcze nigdy nie grałem księdza. Chyba było mi to pisane, bo tuż po moim urodzeniu prababcia przepowiadała ponoć, że zostanę duchownym. Wielokrotnie powtarzała mi, że powinienem iść za powołaniem, choć wcale tego nie czułem. W pewnym momencie byłem autentycznie przerażony. Bardzo szybko zdałem sobie sprawę, że nie ma szans na spełnienie życzenia prababci, a tym, co mnie naprawdę interesuje, jest sztuka. Pomyślałem jednak, że i w tej sytuacji uda się znaleźć kompromis i może kiedyś na deskach teatru czy w kinie wejdę w rolę księdza. Jak na złość, nikt mnie nigdy tak nie obsadził (śmiech). Przez trzydzieści lat grania. Ironia losu, nie sądzisz?
Nie da się ukryć. Ale w końcu się udało!
Z tej perspektywy, choć oczywiście nie tylko, mogę być wdzięczny Paulowi Schraderowi. W końcu trafił mi się ksiądz! W dodatku postać świetnie napisana, pogłębiona, szczera. Paul wielokrotnie mówił nam, że film dojrzewał w nim przez większość jego życia. Długo nie mógł się za to zabrać, a ważnym wydarzeniem, które mu w tym pomogło, było spotkanie z twoim rodakiem Pawłem Pawlikowskim, reżyserem „Idy”. Kiedy Paul postanowił, że nakręci ten film, napisanie scenariusza poszło mu stosunkowo szybko, bo był na to przygotowany. Czułem coś podobnego. Role, które grałem do tej pory w swoim życiu, w jakiś sposób mnie do tej przygotowały.