Mówi płynnie w pięciu językach. Jako syn dyplomatów spędził dzieciństwo, podróżując po wielu krajach. Zanim zajął się kinem, pracował jako dziennikarz. Sławę przyniosła mu tytułowa rola w świetnym „Carlosie” Oliviera Assayasa, za którą został nagrodzony Cezarem. Występuje w hollywoodzkich superprodukcjach i filmach niezależnych. Zagrał Gianniego Versace w popularnym serialu „American Crime Story”. Uznawany jest dzisiaj za jednego z najpopularniejszych latynoskich aktorów. Z Édgarem Ramírezem rozmawia Kuba Armata
Zanim zacząłeś być aktorem, pracowałeś przez pewien czas jako dziennikarz. Dziennikarska dociekliwość przydaje się w budowaniu ról?
Zdecydowanie. „Wasp Network” jest zresztą tego świetnym przykładem. Mieliśmy możliwość kręcenia tego filmu na Kubie, która jest pełna sprzeczności. Kiedy próbowałem wybadać, jakie jest postrzeganie naszych bohaterów, szybko się przekonałem, że dla niektórych ludzi są oni oczywistymi bohaterami, inni z kolei uważają, że jest to dużo bardziej problematyczne. Punkt widzenia zawsze zależy od punktu siedzenia.
Wszystko wiąże się z tym, w jakim wieku byli ludzie, jakie mieli doświadczenia, do jakiego stopnia polegali na przekazie medialnym, który pełny był i jest przecież manipulacji. To fascynujące, bo w jednym momencie można się przekonać, jaką rolę odgrywała propaganda. Zupełnie jak dzisiaj fake newsy, prawdziwa zmora naszych czasów. Z uwagi na moją dawną profesję starałem się rozmawiać z ludźmi, zadawać im różne pytania. Niektórzy byli na to gotowi, inni zupełnie nie. Tym, co mnie zaskoczyło, był fakt, że jeśli już ktoś się decydował, żeby mi co nieco poopowiadać, prosił, byśmy wyszli z hotelu, żeby mieć pewność, że nikt nas nie usłyszy.
Wystąpiłeś niedawno w głośnym filmie „Wasp Network”, u boku całej plejady znakomitych aktorów, z Penélope Cruz czy Gaelem Garcíą Bernalem na czele. Jak Wenezuelczyk odnalazł się w szpiegowskiej opowieści o słynnej „kubańskiej piątce”?
Rzeczywistość w obu tych krajach, czyli na Kubie oraz w Wenezueli, jest bardzo skomplikowana i każdego dnia dotyka milionów ludzi. Myślę, że moglibyśmy poświęcić całą rozmowę, próbując odpowiedzieć na to jedno pytanie, bo też trudno zredukować historię do ostatnich dwudziestu lat. Unikam jednak politycznych wypowiedzi poprzez filmy, w których występuję. Robię to poza pracą. Wystarczy wejść na mój Instagram, żeby się przekonać, gdzie jest moje miejsce, i zobaczyć, co myślę w danej sprawie. A że film, o którym mówimy, ma również charakter polityczny, potraktowałem to jako rodzaj wyzwania, cennego aktorskiego ćwiczenia.
Tego szukasz w kolejnych rolach, które decydujesz się zagrać?
- Szukam w zawodzie aktora wyzwań szczególnie w kontekście tego, jaki jestem na co dzień. Mój bohater decyduje się wybrać drogę cierpienia. Nie miałem żadnych wątpliwości, że bardzo kocha swoją rodzinę, ale jednocześnie decyduje się ją zostawić na Kubie, podczas gdy sam ucieka do Miami. Bez słowa wyjaśnienia, bez żadnych dyskusji czy konsultacji. W jednej chwili dla swoich najbliższych staje się duchem. To tragedia tego człowieka. Uwielbiam role bazujące na przeciwieństwach, takie, w których muszę zrozumieć motywacje mojego bohatera.
To chyba kwintesencja zawodu aktora?
Sam zarabiam na życie permanentnie wcielając się w kogoś innego. Wiem jednak, że to wszystko fikcja. Z kolei mój protagonista, jako szpieg, robi dokładnie to samo, czyli zmienia tożsamości, buduje kolejne postaci, ale w ramach rzeczywistości. Z realnymi konsekwencjami, które najczęściej dotyczą jego prywatnego życia, i sprawiają, że najbardziej cierpią najbliżsi. Sam nie mam jeszcze dzieci, ale nie wyobrażam sobie, bym miał się postawić w takiej sytuacji. Choć jestem Wenezuelczykiem i przez ostatnie dwadzieścia lat byłem w samym środku geopolitycznych tarć, napięć, zwłaszcza jako osoba publiczna. Nie robią na mnie wrażenia politycy czasów zimnej wojny, którzy utrzymywali permanentne napięcie pomiędzy USA a Kubą. Znam to.
Co ciekawe, temat ten postanowił podjąć twórca z zewnątrz, francuski reżyser Olivier Assayas. Spotkałeś go już dziewięć lat temu podczas pracy nad świetnym „Carlosem”.
Bardzo się cieszę, że mieliśmy możliwość współpracować raz jeszcze. Rozmawialiśmy o tym w zasadzie od dnia, kiedy skończyliśmy prace nad „Carlosem”. Chodziło tylko o to, żeby znaleźć jakiś projekt, w którym ponownie będziemy mogli połączyć nasze wrażliwości. Olivier to jedno, ale bardzo dużą przyjemność sprawiła mi również współpraca z grupą znakomitych latynoskich aktorów i aktorek. Z ludźmi, których cenię i kocham, jak Penélope Cruz, Ana de Armas, Wagner Moura czy Gael García Bernal. Cieszę się, że z dzisiejszej perspektywy mogę ich nazwać swoimi przyjaciółmi.
„Carlos” okazał się dla ciebie wielkim sukcesem, przepustką do wielkiej kariery. Nie obawiałeś się jednak, że ta rola może cię zaszufladkować w określony sposób?
Pamiętam zabawną sytuację, kiedy na początku mojej kariery pewien dziennikarz zapytał, czy nie martwi mnie fakt, że będę wybierany do ról Latynosów. „A skąd pochodzę? Z Irlandii?” – zapytałem go (śmiech). Jestem przecież Latynosem. Zupełnie czym innym jest natomiast wcielenie się w rolę stereotypu Latynosa. Choć moim zdaniem nie ma to wiele wspólnego z narodowością, religią, rasą, pochodzeniem etnicznym, a raczej z tym, jak dana postać jest napisana.
Jestem na takim etapie swojej kariery, że jeśli w scenariuszu pojawia się bohater z Irlandii, to może istnieje możliwość zastąpienia go protagonistą z Wenezueli. To jest ta zmiana, którą w ostatnich latach obserwuję. Byłoby kompletnym absurdem, gdyby ktoś wpadł na pomysł, żeby obsadzić mnie w roli irlandzkiego księdza (śmiech). Cieszę się, że mam możliwość grania pełnego spektrum. Dotyczy to samych bohaterów, ale i filmów. Kocham kino. Zarówno jako formę rozrywki, jak i sztukę. Jego piękno polega na balansowaniu pomiędzy tymi dwiema wartościami. I do momentu, kiedy opowiadana historia jest dobra, nie widzę w tym sprzeczności.
Obecnie mieszkasz w Stanach Zjednoczonych. Czujesz się częścią tamtejszego przemysłu filmowego?
Rzeczywiście jestem na stałe w Ameryce i myślę, że można tak powiedzieć. Nie było to jednak moim założonym celem. Tam po prostu poniosło mnie życie. Spotkałem ludzi, którzy mnie serdecznie przywitali, otoczyli opieką i za to jestem im wdzięczny. Myślę jednak, że jestem częścią amerykańskiego przemysłu filmowego do tego samego stopnia co francuskiego czy związanego z innym krajem. W kinie dla mnie liczy się przede wszystkim duch.
To moja filozofia aktorstwa. Chcę mieć możliwość pracy przy różnego rodzaju filmach w kolejnych krajach. Jeżeli mówimy o celu, to dotyczy on raczej bycia otwartym na możliwości, jakie się przede mną pojawiają. Jestem synem dyplomatów, więc od małego przywykłem do przeprowadzek i poznawania nowych kultur. Od kiedy pamiętam, marzyłem o karierze pozwalającej mi odwiedzać różne kraje i poznawać je, także poprzez kino.
Wspomnieliśmy o Penélope Cruz, z którą spotkasz się zresztą w kolejnym filmie. Będzie to duża hollywoodzka produkcja, a u waszego boku zagrają też m.in. Jessica Chastain czy Diane Kruger. Dobrze czujesz się w takim towarzystwie?
Jestem przekonany, że może z tego wyjść coś bardzo ciekawego. W założeniu ma to być film szpiegowski, może nie tak poważny jak „Ultimatum Bourne’a”, ale jednocześnie nie tak lekki jak „Ocean’s Eleven: Ryzykowna gra”. To bardzo inteligentnie napisana historia z kobiecymi głównymi postaciami. One rządzą (śmiech). Nie mogę za bardzo nic więcej powiedzieć, bo cały czas jesteśmy w zdjęciach. Nawet do Wenecji wraz z Penélope przyjechaliśmy prosto z planu w Londynie. Wspaniale móc pracować z przyjaciółmi, tym bardziej że kobiety, które mnie w tym filmie otaczają, są bardzo mądre. Świetnie czuję się w ich towarzystwie.
Mówiłeś, że nie wyobrażasz sobie, że mógłbyś zostawić najbliższych, jak czyni twój bohater. Rodzina jest dla ciebie tak ważna?
Wszystko jest kwestią priorytetów. Nie miałem jeszcze okazji przechodzenia przez doświadczenie bycia ojcem, ale jestem bardzo blisko z moimi bratankami i całą rodziną. Zawsze byliśmy razem, mimo że często przenosiliśmy się z jednego kraju do drugiego. Łączyła i dalej zresztą nas łączy naprawdę bliska relacja. Choć obecnie jest pewnie trochę trudniej, gdyż dzieli nas odległość. Podczas gdy ja jestem na co dzień w Stanach, moi najbliżsi mieszkają w Wenezueli.
Wspomniałeś o priorytetach. Poza pracą zawodową udzielasz się też charytatywnie. Jesteś Ambasadorem dobrej woli UNICEF, wspierasz liczne kampanie społeczne. To istotna część twojego życia?
Zawsze traktowałem to jako osobisty wybór i nie uważam, żeby każdy z nas miał obowiązek się w takie działania angażować. Dla mnie ważne jest to, że jako osoba publiczna mam przywilej w postaci platformy komunikacyjnej, wokół której zebrać się może spora grupa ludzi. Warto wykorzystać ją we właściwy sposób. Powiedzieć o jakiejś palącej sprawie czy dać głos tym, którzy na co dzień go nie mają. Poza tym, jak już wspomniałem, prawie przez połowę swojego życia funkcjonowałem w samym centrum skomplikowanej, bolesnej polityki, która odbijała się na wielu. Była dla nich bardzo realna i w namacalny sposób przekładała się na ich życie.
Polityka przestała mieć dla mnie znaczenie. Ideologia? Mam ją gdzieś. Dlatego, że zarówno jedna, jak i druga nie dają żadnych konkretnych odpowiedzi pomagających rozwiązać realne ludzkie problemy. I ta wieczna walka pomiędzy lewicą a prawicą. Już mnie to nie obchodzi. Zapomina się w tym wszystkim o człowieku, a jego prawa to dla mnie bardzo ważna wartość. Dlatego staram się w swoich działaniach iść właśnie w tę stronę.