Dawno, dawno temu, gdy nie było ani Facebooka, ani Googla, a homo sapiens komunikowali się przez telefony stacjonarne lub – o zgrozo – twarzą w twarz, podjęłam pierwszą męską decyzję w życiu. Postanowiłam zmienić szkołę. O ile sama procedura nie była zbyt skomplikowana, a rodzice nieletniej Harel bardzo pomocni, o tyle w przeddzień pierwszego gościnnego występu zmroziło mnie ze strachu.
Nie bałam się ani nowych ludzi, ani całego procesu udowadniania, że dobrze się uczę (zmora nowych uczniów). Ja po prostu nie wiedziałam, jak chcę wyglądać. Mogłam być „starą sobą” i dać sobie spokój. Ale mogłam też zostać „kimś innym”. Bo nikt mnie nie znał! I znów: po raz pierwszy w życiu stanęłam przed dylematem, co na siebie włożyć. Dziś sięgnęłabym po sprawdzony „mundurek”. Ubrania, w których czuję się zawsze bosko. W wieku lat trzynastu bez większych oporów powędrowałam do… szafy taty.
Wcześniej raczej nie sięgałam po męskie ubrania. Eksplorowałam garderobę mojej mamy, ewentualnie swoją własną (o wiele mniej wówczas atrakcyjną). W niedzielę, dnia 14 listopada 1993 roku wyciągnęłam zieloną męską bluzę za dużą o trzy rozmiary. Poza nią kilka flanelowych koszul podobnej wielkości i norweski sweter. Do jedynych dżinsów, jakie wtedy posiadałam, wszystko pasowało jak ulał. Buty? Czarne trapery, których nie powstydziłaby się dziś żadna skandynawska marka.
Przed lustrem stanęła nowa Harel (wówczas nawet jeszcze nie Harel!). Zdecydowana, odważna, może trochę schowana, lecz męskim akcentem świetnie zakamuflowana. Strzał w dziesiątkę. W poniedziałek nie dość, że przeżyłam, to jeszcze zupełnie odrzuciłam myśl o tym, czy wyglądam ok i czy spodobam się nowej klasie. Tak jakby ciuchy miały dodatkową moc, niwelowały stres i dyskomfort.
Coś co wydawało się jednorazowym wyskokiem, okazało się ratunkiem w niejednej sytuacji. Po epizodach z zamszowym płaszczem mojego dziadka, pożyczonych od kumpla z liceum sztruksach czy ukłuciach zazdrości na widok „Jordanów”, które w żeńskiej wersji wówczas nie występowały, doszłam do wniosku, że te wszystkie działy męskie to rzecz umowna.
Gdzie można znaleźć najlepszą białą koszulę albo ramoneskę?
Oczywiście, z nielicznymi wyjątkami, gdy pojawia się takie pragnienie, w pierwszej kolejności udaję się do działu męskiego. W sieciówkach to już zasada: koszule mają znacznie lepszy skład i gęstość. Z kolei kurtki czy płaszcze – krój. Taki, który znacznie bardziej mi odpowiada niż pomyślane o kobietach taliowane historie, którymi obowiązkowo mamy podkreślać „walory swojej sylwetki”. Sklepy vintage? Wiadomo – jedwabne, flanelowe, a nawet wełniane koszule męskie są bezkonkurencyjne. Buty? Tu na szczęście moda zunifikowała nasze płcie. Różnice się pozacierały (nawet gdy facet ma ochotę na szpilki, znajdzie je znacznie łatwiej niż jeszcze parę lat temu).
Kiedyś kolekcje uniseks były raczej ostrożne, choć niewątpliwie wspaniałe.
Wspomnieć można choćby jesienno zimowe propozycje Ani Kuczyńskiej z 2010 roku z wełnianymi garniturowymi spodniami czy wełnianym płaszczem (który zresztą mam do dziś), uszytymi tak, by nie zastanawiać się nad własną płcią. Trzy lata później szwedzka marka Weekday wypuściła kolekcję S/HE – swoistą układankę męsko żeńskich elementów, w której nawet spódnice i sukienki dawały radę.
Tu podczas męskiego tygodnia mody Prada puściła na wybieg kilka modelek, tam Alexa Chung przyznała, że najchętniej zamieniłaby się na szafę z Mickiem Jaggerem (swoją drogą, ukradła mi ten pomysł!) – i nagle to moje częściowo męskie ubieranie przestało być dziwactwem, a nawet stało się trochę modne! I żeby było jasne: dziwactwem, ponieważ bardziej przypominałam Jeffa Lebowskiego niż Annie Hall.
Do czego dążę? A do tego, że skoro moda może sobie czerpać skąd chce, to dlaczego my mielibyśmy robić inaczej? Nie znoszę, jak ktoś mi każe podkreślać kobiecość (cokolwiek to znaczy) albo ubierać się stosowniej do swojego wieku (znów: cokolwiek to znaczy). Niedawno znajoma pochwaliła mi się fantastyczną kurtka znalezioną w dziale… dziecięcym.
Czy to coś zmienia?
Tymczasem gdy słyszę lub czytam kolejną dyskusję nad tym, która płeć z którą ma sens, a która z którą nie ma albo że ktoś wygląda jak facet, chociaż nim nie jest i odwrotnie, sprawdzam raz po raz w kalendarzu, czy aby na pewno mamy rok 2019. Od kiedy wyrażanie siebie stało się tematem mało potrzebnej i mocno krytycznej dyskusji? Temat, niestety, zostawiam otwarty…