Łódka niepewności. Czy można dokonać właściwego wyboru? I czy warto nadawać mu tak wielką wagę?
Myśl czy przekonanie o możliwości dokonania właściwego wyboru jest niczym innym jak pokarmem dla iluzji wszechmocy, w której to my kontrolujemy rzeczywistość. Zaprzeczamy tym samym istnieniu losowości zdarzeń, czy zwyczajnie tej części rzeczywistości, która stanowi przeciwwagę dla szczęścia, powodzenia, sukcesu, rozwoju, siły i uroku czyli tej brzydkiej stronie życia, tej po której jesteśmy słabi, chorujemy, pocimy się, męczymy, mamy pewne ograniczenia tej po której nam nie wychodzi.
W jaki sposób większość ludzi definiuje porażkę i sukces?
Zazwyczaj, kiedy osiągamy założony cel i obrana przez nas ścieżka do niego przebiegła według uprzednio założonego planu, czyli wszystko ułożyło się po naszej myśli, mamy poczucie odniesionego sukcesu, natomiast wystarczy, że efekt naszych działań odbiegał od ustalonego w głowie uprzednio scenariusza, żebyśmy czuli się przegrani.
Zerojedynkowy system znaczeń utrwala się tak szybko, ponieważ jest uproszczonym sposobem poruszania się po złożonej z sieci zależności rzeczywistości.
Odnosząc „sukces”, czy zadręczając się z powodu poniesionej porażki wzmacniamy w sobie przekonanie, że wystarczy/ wystarczyło w życiu znaleźć tylko jeden klucz – ten do podejmowania dobrych decyzji i reszta egzystencji przebiegnie łagodnie, odnajdziemy sposób, by sunąć przez życie w niekończącym się braku frustracji.
Można wygrać, ale kombinacji jest tak wiele
Pielęgnowanie w umyśle przekonania o własnej wszechmocy pomaga nam nie konfrontować się z nasza małością. To odwrócenie zależności. Zaprzeczenie istnieniu sieci zdarzeń, na które nie mamy wpływu, czego świadomość wpędzałaby nas w niekomfortowe poczucie zależności i bezradności.
Wyobraźmy sobie sytuację, w której dziecko chce napić się soku. Może to wykrzyczeć, uśmiechnąć się słodko, zacząć płakać… finalnie dostaje sok od mamy, kodując w głowie, że np. podniesiony głos równa się zrealizowanie potrzeby. To ten klucz, o którym wspomniałam wcześniej. Nie uznając zależności, w późniejszym życiu natrętnie szukamy innego klucza, bo z oczywistych przyczyn ten skupiony tylko na „ja” nie działa w realnej rzeczywistości.
Skupiając się jedynie na tym „jak mamy o coś poprosić, żeby zrealizować swój cel” pomijamy fakt, ile pomarańczy musiało dojrzeć, by produkcja soku była możliwa, ile promieni słonecznych było potrzebnych, ilu ludzi było w to zaangażowanych, by je zebrać, przewieźć, przetworzyć, sprzedać itd.
Na pewnym etapie naszego życia lepiej nie zdawać sobie sprawy, jak niepewne jest to, że napijemy się soku i że być może umrzemy z pragnienia czy z głodu, bo nasze życie leży w rękach rodziców, a oni są starzy, a tacy ludzie umierają. Rozwijanie się i poznawanie świata z taką świadomością byłoby zapewne przytłaczające.
Kiedy jednak w dorosłym życiu korzystanie z tego uproszczenia staje się utrwalonym wzorcem zachowań, lądujemy w martwym punkcie, mnożąc w głowie scenariusze, które nas męczą i zamykają w fantazji kontroli.
Życia trzeba doświadczać
Wyobraźmy sobie, że czeka nas ważna rozmowa kwalifikacyjna w godzinach szczytu. Zastanawiamy się, czy pojechać na nią samochodem, rowerem czy komunikacją miejską. Oceniamy, że punktualność jest ważniejsza niż wizerunek na stanowisku, o które się staramy, więc decydujemy się skorzystać z trasy rowerowej. Nieopatrznie wjeżdżamy na krawężnik i łapiemy gumę. Koniec końców wbiegamy zdyszani na rozmowę i pod wpływem emocji opowiadamy o niefortunnej kolei zdarzeń. Choć jesteśmy spóźnieni, ujmujemy rekrutera swoją determinacją i eliminujemy pozostałych punktualnych kandydatów, który biją nas na głowę doświadczeniem.
W innym scenariuszu moglibyśmy zostać zdyskwalifikowani przez spóźnienie i żałować, że nie zdecydowaliśmy się pojechać tramwajem, w przekonaniu, że wtedy „na pewno byśmy tę pracę dostali”.
Wspólnym mianownikiem powyższych scenariuszy jest fakt, że bohater wyszedł z domu i podjął jakąś decyzję. Akceptując możliwość poniesienia porażki, uznał swoją wartość na tyle, by sobie z nią poradzić. Przyjmując, że człowiek jest istotą nieustannie dążącą do rozwoju, przeżywanie doświadczeń o różnych wartościach pełni funkcję lekcji, a praca nad sobą źródłem nieskończonej motywacji.
Nie podejmując działania, tylko mnożąc w głowie pytania i prawdopodobne odpowiedzi, zamykamy się w rozumie, tracąc z oczu bezmiar otaczających nas możliwości. Kumulujemy napięcie, które rozładować można jedynie testując rzeczywistość w realności. Zakleszczamy się w bezruchu, który jest naszą strefą komfortu, ciasną, ale znaną.
Każda decyzja jest lepsza niż żadna. Jej słuszności nie jesteśmy w stanie ocenić w punkcie wyjścia.
Przykład: Matylda podchodziła do egzaminu specjalizacyjnego. Pytań do opracowania było bardzo dużo, a zaczęła przygotowywać się w czasie, który okazał się zbyt krótki, by zdążyła powtórzyć cały materiał. Po nieudanej próbie zaczęła zadręczać się tym, że powtarzała nie te zadania, które było trzeba i „gdyby tylko wybrała inny zestaw powtórkowy”, na pewno by zdała. Powtarzając w głowie tę natrętną mantrę mogła spokojnie uważać siebie za skuteczną, czyli taką jaką potrafi lubić – zachować poczucie, że właściwie jest już tym milionerem, tylko nie znalazła właściwego klucza.
Nie zdając, nie zrealizowała założonego scenariusza. Jednak prawdopodobieństwo trafienia pytań, może większe niż w totka, było niewielkie. Logicznym więc jest, by podejść do egzaminu w kolejnym terminie albo takim, który umożliwi Matyldzie przerobienie ilości materiału, który wystarczy, by zaliczyć egzamin. Po nieudanej próbie będzie już w stanie to oszacować – to jedyny słuszny wniosek wypływający z tej życiowej lekcji.
Ta „porażka” nie świadczy ani o jej małej wartości, ani o tym, że ma pecha, ani o tym, że nie ma sensu podchodzić kolejny raz do egzaminu. To tylko doświadczenie dające nam jakieś informacje o nas, o egzaminie, o czasie itd. Znaczenie sytuacjom, które nas spotykają, nadajemy sami.
Podchodząc do nauki mamy wierzyć w swoje możliwości i nie zastanawiać się nad ogromem wiedzy, której nie zdążymy zapamiętać i jednocześnie akceptować ograniczenia swoich możliwości. Wtedy mamy realny wpływ na rzeczywistość. Uwzględniamy czas na jedzenie, sen, pracę, obowiązki i możemy zasnąć spokojnie wiedząc, że zrobiliśmy tyle ile było w naszej mocy.
Nie martwimy się przecież przez cały dzień, że nadejdzie noc, ani że po zimie przyjdzie wiosna, a jednak nieustannie boimy się porażki. Tak samo pewną częścią naszej rzeczywistości jak śmierć. Dlaczego więc tak bardzo boimy się polec? Czy sukces istniałby bez potknięć?
Porażka jest tworem, który mami nas i zwodzi iluzją, że gdybyśmy zrobili coś lepiej, to bylibyśmy milionerami. Tylko jak zrobić to lepiej? Jak zjeść tą marchewkę na kiju?
Próbując dokonywać właściwych wyborów, przestajemy doświadczać życia i lubić je takie jakie jest za dnia i w nocy.
Umiejętność odczuwania zadowolenia z siebie zdaje się być zależna od klucza, którego używamy do interpretacji rzeczywistości. Należy więc uważnie obserwować, co oferuje nasza łódka i czy na pewno widzimy, że za widnokręgiem kończy się ocean. Każdy zachód słońca zapowiada noc, która koi chłodem, by znów mógł wstać dzień pełen możliwości.