Na dodatek interwały między tym istnieniem, zniknięciem i powrotem skracają się z sezonu na sezon w tak błyskawicznym tempie, że każe się ono zastanawiać, czy niedługo mianem vintage nie będziemy określać ciucha kupionego rok wcześniej? Dzisiejsza młodzież niech porzuci wszelkie złudzenia, jej żadne powroty już nie czekają, bo co ma właściwie wrócić? Epoki wielkich odkryć estetyczno-tekstylnych skończyły się definitywnie. Cała nadzieja w nowoczesnych technologiach i inteligentnych tkaninach, ale to zabawa dla inżynierów, a nie służebnic działu reklamy, znanych powszechnie jako „dziennikarki modowe”. Dopóki nie zaczniemy funkcjonować w rzeczywistości rodem z filmów science-fiction, w której można dowolnie modyfikować ludzkie ciało, nasza cielesność stała się nieprzekraczalną granicą dla modnej kreacji. Dwie nogi, dwie ręce, tułów i głowa – tyle. W tym standardowym pakiecie nie ma żadnych bonusów, można ewentualnie stracić jakiś element. Zresztą bez większego sentymentu, bo defekty też stały się modne, podobnie jak brzydota, banał i styl na sierotę z wyjątkowo ubogiej ochronki. Do niedawna tę naszą ożywioną materię można było określić jako pełną potencjału, a gdzieniegdzie, głównie w okolicach piersi i łona, nawet tajemniczą, bo odkrywanie jeszcze było ekscytujące. Najlepiej pokazał to czas mody nowożytnej, XX-wiecznej, w której linia spódnicy skakała jak szalona: od pruderyjnie zamiatającej podłogę, aż po wersję ginekologiczną. W XXI wieku ciało w swoim naturalnym kształcie nie znaczy już nic, a nagość zamiast szokować stała się zwyczajnie męcząca.
Dziś każdy może, a nawet powinien mieć kształt greckiego boga, jednak zamiast marmurowych pomników-idoli, tworzy się ołtarze w mediach społecznościowych, na których w ramach modnej ekshibicjonistycznej ofiary składa się swoje praktycznie nagie, wyćwiczone na siłowni, pocięte przez chirurgów, wyposzczone od glutenu i cukru ciała, wychłostane fikcyjnym dietami „detoksowymi” i osmalone słońcem dwutygodniowej wycieczki „na ostatnią minutę”.