To dość przewrotny, a nawet perwersyjny pomysł, żeby w magazynie którego motywem przewodnim stało się słowo „hot”, zapytać cynika i złośliwca: „co nie jest hot?”. Szczególnie jeśli dotykamy tematu mody, w której niezmiennym imperatywem nadal pozostaje to, co najpopularniejsze i najbardziej aktualne, czyli najgorętsze. Zimno. Cieplej. Hot! Hot! Hot! Coraz trudniej się nie poparzyć.
Prawda jest taka, że słowo „hot” nie jest już, a jak się dobrze zastanowić nigdy nie było, „hot”. Całe to rozdygotane życie „w trendzie”, histeryczny klimat mówiący, że co pół roku, jak nie częściej, trzeba się pozbyć połowy perfekcyjnie dobrych ubrań, bo po prostu przestały… Być modne. Umówmy się, modne jest teraz wszystko, a powierzchowne trendy odzieżowe nie mają już nic wspólnego z kreacją czy innowacją. Prędzej z tuczeniem korporacji. Zaręczam – wszystko już wróciło w najbardziej absurdalnych melanżach i wariacjach. Lukrowany gotyk? Safari na kwasie? Hologramowa elegancja? Zrobione, odhaczone. Ludzie urodzeni na przełomie lat 80. i 90. już zdążyli się skonfrontować z faktem, że estetyka ich dzieciństwa – choćby grunge, metal, dresy, fluo-kicz i świat upstrzony naklejkami, których odrapane resztki zostawały na meblach niczym najgorsze wyrzuty sumienia – wróciły szybciej niż zniknęły.
Wielu pluje sobie teraz w brody, że powyrzucali teoretycznie niemodne już rzeczy, myśląc naiwnie – to już nie wróci. A jednak – wszystko wróciło.