Czyli o tym, jak rozdzielono Różę i Małego Księcia
Zastanawialiście się kiedyś nad tym, która z opisanych w literaturze miłości jest tą najwspanialszą? Bo o tym, że prawie każda książka jaka powstała jest o miłości właśnie, chyba nie muszę nikogo przekonywać.
Naprawdę, nawet wszelkiej maści poradniki uczą nas żeby kochać – siebie, roślinki, przedmioty… Kultowa już dziś Marie Kondo przekonuje nas nawet żeby, sprzątając mieszkanie i „oczyszczając” je ze zbędnych rzeczy każdej z nich podziękować z czułością, ponieważ dobrze nam służyła. W praktyce sprowadza się to do: „skarpetki, jestem Wam wdzięczna za amortyzację nastąpnięcia na klocek LEGO. Służyłyście mi dzielnie, ale teraz muszę Was pożegnać”. Tyle miłości, gdzie się nie obejrzeć. To jak, macie swoją ulubioną literacką parę?
Ja się zastanawiam, ponieważ gdy tylko przychodzą mi do głowy konkretne postacie, do których mam sentyment, zaczynam dostrzegać skazy. Piękna i Bestia? Syndrom sztokholmski. Romeo i Julia? Para rozhisteryzowanych nastolatków – w dzisiejszych czasach dostaliby po prostu szlaban (pragnę tu zaznaczyć, że naprawdę uwielbiam Szekspira).
Severus Snape i Lilly Potter? Miłość niespełniona i zupełnie nieszczęśliwa. Sonia i Raskolnikov? Już jest nieźle, chociaż zsyłka Raskolnikova na Syberię mogła im poważnie utrudnić randkowanie. Ania i Gilbert, Aragorn i Arwena, Mistrz i Małgorzata – wszyscy mieli pod górkę. Nie chce już nawet wspominać o bohaterach książek autorów pokroju Nicolasa Sparksa – tam miłość to zawsze brzemię, a jeśli ktoś „pod górkę nie ma”, to tylko dlatego, że z tej górki zjechał, przywalony lawiną błotną.
Jest jednak para w historii literatury, która wyjątkowo głęboko wryła się w moją pamięć.
„Małego Księcia” położyli mi pod choinką rodzice, gdy miałam trzy lata. „Tę najpiękniejszą książkę świata” (tak w dedykacji napisała moja mama, której to ukochana literacka pozycja), czytałam wielokrotnie. Najpierw było mi bardzo żal Małego Księcia, którego jego ukochana, piękna i wyniosła Róża nie traktowała dobrze.
Narzekała na przeciągi, a potem kaszlała, żeby miał wyrzuty sumienia (jako zapalona chórzystka, mogę Wam powiedzieć, że Róża z całą pewnością była sopranem). Domagała się opieki i uwagi, nie okazując uczuć. A jednak, kiedy Mały Książę postanowił odejść, Róża zrozumiała swój błąd i wyznała mu swoją miłość. Nawet więcej – kazała mu odejść, wiedząc, że gdzie indziej może być szczęśliwszy.
Jako dziecko, podróż głównego bohatera widziałam jako pełną przygód historię międzyplanetarną. Dziś myślę, że podróż ta była tak naprawdę długą drogą z powrotem do Róży. „Powinienem odnaleźć w niej czułość pod pokrywką małych przebiegłostek. /…/ Lecz byłem za młody, aby umieć ją kochać”[1]zwierzy się Mały Książe Pilotowi.
Powieść Saint-Exupéry’ego to dla mnie historia o tym, że kochać też trzeba się nauczyć. To także jeden z tych pięknych przypadków w literaturze, gdy nie do zapomnienia jest nie tylko treść, ale również wyjątkowe ilustracje, jak się wydaje – nierozerwalnie związane z opowieścią. Wyobraźcie sobie, że oglądacie film przyrodniczy na BBC i David Attenborough opowiada Wam o boa, który połyka w całości słonia.
Umiecie to sobie wyobrazić inaczej, niż ilustracją Saint-Exupéry’ego?
Doprawdy, tylko zwykła przyzwoitość każe mi w Wielką Sobotę do koszyczka włożyć zezowatego baranka z ciasta, zamiast małego, kartonowego pudełka. Tak bardzo obrazki Autora zapisały się w mojej pamięci.
„Duet” Saint-Exupéry – Saint-Exupéry, jest w mojej świadomości tak nierozerwalny jak Goscinny i Sempé czy A.A. Milne i E.H. Shepard. A jednak, najnowsze, uwspółcześnione wydanie powieści „raczy” czytelnika wizerunkiem Małego Księcia po liftingu.
Zastanawiam się, co powiedziałby na to sam Autor. W większości krajów Europy powieść od prawie czterech lat znajduje się w domenie publicznej, co oznacza, że wydawcy mają swobodę w drukowaniu jej. Warto w tym miejscu zastanowić się nad tym, czy wznawianie „Małego Księcia” z nowymi ilustracjami nie godzi w integralność utworu, będącą jednym z praw autorskich przysługujących twórcy, niezależnie od wygaśnięcia jego praw majątkowych. Integralność obejmuje nienaruszalność zarówno treści jak i formy dzieła.
Nad jej kwestią pochylały się już różne sądy. Utrechcki sąd okręgowy orzekł nawet, iż w sytuacji gdy ilustracje do książki nie korespondują z jej treścią, ich zamieszczenie może naruszyć prawa autora do integralności utworu[2].
Na przykład w przypadku komiksów nie ma wątpliwości co do nierozerwalności grafiki z tekstem.
Jeśli chodzi o literaturę taką jak „Mały Książę” czy „Chatka Puchatka” należałoby się zastanowić. Czy traktować ją jako zestawienie dwóch utworów – tekstu i rysunków, czy też jako jedno, literacko-graficzne dzieło. Co ciekawe, spadkobiercy Saint-Exupéry’ego szczególną ochroną postanowili objąć właśnie ilustracje. Zostały one zastrzeżone jako znaki towarowe. O ile więc drukować można do woli, o tyle na umieszczenie wizerunku bohatera na podstawkach pod kubki, magnesach i wszelkiej maści pamiątkach trzeba mieć licencję.
W przypadku „Małego Księcia” skłaniałabym się ku traktowaniu go jako jednej, graficzno-słownej całości, szczególnie, że sam Autor ilustracje umieszcza nie jako ozdobę, ale jako część opowieści (zwróćcie uwagę na początkowe fragmenty – „rysunek wyglądał następująco” – i tu pojawia się Autorska wizja słonia uwięzionego w wężu boa lub, w zależności od tego jak starzy jesteście – kapelusza).
Nowa wersja powieści to w moim odczuciu swoista adaptacja utworu, mniej lub bardziej udana – to już pozostawiam ocenie czytelników. Ponieważ prawa majątkowe do utworu wygasły, nie jest już wymagana zgoda twórcy na rozporządzanie opracowaniem. Kwestia naruszenia integralności stanowi odrębne zagadnienie. Wydaje się, że spadkobiercy pisarza mogliby znaleźć tu argumenty poważniejsze niż „cztery nic niewarte kolce dla obrony przed całym światem”.
Anna Górska-Micorek
[1]„Mały Książę”, Antoine Saint-Exupéry, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1994
[2]„Prawo do integralności utworu”, Anna Maria Niżankowska, Wyd. Wolters Kluwer