Clive Owen to jeden z najważniejszych współczesnych brytyjskich aktorów. Nominowany do Oscara i nagrodzony Złotym Globem za rolę w filmie Bliżej (2004) Mike’a Nicholsa. W 2024 roku obchodzimy zresztą dwudziestolecie premiery tej wybitnej produkcji. Choć początki nie były łatwe i Owen zna smak bezrobocia, ma w swoim bogatym dorobku wiele znakomitych ról filmowych oraz teatralnych. Podczas tegorocznej edycji festiwalu w Karlowych Warach brytyjski aktor uhonorowany został Nagrodą specjalną – Kryształowym Globusem. Z Clive’em Owenem rozmawia Kuba Armata.
Dla wielu ludzi jesteś synonimem sukcesu. Owocna kariera teatralna, filmowa, telewizyjna. Szczęśliwe życie na angielskiej wsi u boku dzieci i żony, którą poznałeś podczas pracy nad Romeo i Julią. Czujesz się jakbyś żył w bajce?
– W kilku zdaniach podsumowania to może wyglądać bajkowo, ale trzeba pamiętać, że miało też swoją cenę. Osiągnięcie tego wszystkiego bez ciężkiej, wieloletniej pracy nie byłoby możliwe. Wielu młodych aktorów, po pierwszych sukcesach, popada w samozadowolenie. Ludzie chodzą wtedy za tobą i powtarzają jaki jesteś fantastyczny, wyjątkowy. Łatwo można się w tym zagubić i stracić z oczu to, co naprawdę się liczy. Te kilka minut przed kamerą, które dają spełnienie, to esencja naszego zawodu i dobrostanu. Wydaje mi się, że sposobem na karierę i utrzymanie się na powierzchni jest to, by zawsze o tym pamiętać i być gotowym na ciężką pracę. Pieniądze, sława, dobra materialne – są jedynie tego pochodną. Wiele ostatnio się mówi o tym, że sztuczna inteligencja może zastąpić aktorów. Bzdura. Nie da się zastąpić człowieka i jego emocji. A w tym, co robimy, chodzi właśnie o humanizm, o bycie człowiekiem. To, co rezonuje, gdy oglądasz film, to ludzie i ich emocje. Nie da się tego sztucznie wykreować.
Zawsze mogę zagwarantować to, że będę odpowiednio przygotowany. Nie spóźniam się, można na mnie na planie polegać. Wydaje mi się też, że mogę być dla reżysera niezłym partnerem do współpracy, ponieważ nie mam potrzeby kontrolowania sytuacji.
Kiedy postanowiłeś, że swoje życie zwiążesz na poważnie z aktorstwem?
– Bardzo szybko zdałem sobie sprawę, że aktorstwo to coś, czym chciałbym się zająć w życiu. Bakcyla złapałem, kiedy przygotowywaliśmy jedno ze szkolnych przedstawień i już wtedy poczułem, że muszę to robić. Może zabrzmieć to dziwnie, ale już wtedy to po prostu wiedziałem. Powiedziałem wszystkim dookoła o swoich planach i jakoś nikt nie wziął tego na poważnie. Miałem trochę szczęścia, bo w moim rodzinnym miasteczku działał teatr młodzieżowy, do którego dołączyłem w wieku czternastu lat. Wystawialiśmy mnóstwo sztuk i to zapaliło we mnie prawdziwą iskrę i pasję do aktorstwa. Choć początkowo wcale nie szło tak gładko, jak mogłoby się wydawać. Przez dwa lata byłem zarejestrowany jako bezrobotny i jedyne pieniądze, jakie regularnie otrzymywałem, to te z zasiłku. Nie wiedziałem za bardzo co z tym zrobić i jak wcielić moje plany w życie. Postawiłem wszystko na jedną kartę. Złożyłem podanie do jednej, jedynej szkoły artystycznej – londyńskiej Royal Academy of Dramatic Art. Na szczęście mnie przyjęli.
Zaczynałeś w teatrze. To twoja pierwsza miłość?
– Na pewno nią był. Gdy byłem dzieckiem, w ogóle nie myślałem o tym, że kiedyś mogę trafić do filmu. Wszystko kręciło się wokół sztuk teatralnych, sceny, kontaktu z żywą publiczności. I to właśnie w tym się zakochałem. Dopiero po latach przyszły produkcje filmowe czy telewizyjne.

Zakładam, że zamienienie sceny teatralnej na plan filmowy wcale nie musiało należeć do łatwych. Wielu aktorów podkreśla, że praca na scenie i przed kamerą rządzi się zupełnie innymi prawami.
– Pamiętam, że jeszcze na studiach wydawało mi się dziwne, że nawet w najmniejszym stopniu nikt nie przygotowuje nas do pracy w filmie. A wiadomo jak to jest z młodymi aktorami na początku ich zawodowej drogi. Nie mogą wybrzydzać i trzeba się łapać absolutnie wszystkiego, by zarobić jakieś pieniądze i zdobyć niezbędne doświadczenie. Grywasz w sztukach teatralnych, pracujesz przy produkcjach telewizyjnych, a jeśli ci się naprawdę poszczęści, trafiasz na plan jakiegoś filmu. Zatem sam pomysł, że przez trzy lata szkolisz się w aktorskim fachu, a potem ni stąd, ni zowąd trafiasz na plan filmowy i kompletnie nie wiesz co się dookoła ciebie dzieje, wydawał mi się nieco dziwny. Zastanawiałem się, czemu nie ma jakichkolwiek zajęć, które mogłyby nas z tym oswoić i pozwolić na nieco bardziej miękkie lądowanie w branży. Bo to rzeczywiście nieco inna materia. Wymaga innego zestawu umiejętności, choć wywodzącego się z tego samego źródła.
Pierwsze co przychodzi mi na myśl, to chociażby sposób pracy z głosem.
– Jest zupełnie inny. Dzisiaj teatry są dużo lepiej wyposażone, ale kiedy zaczynałem, nie mieliśmy na scenie mikrofonów. Dlatego duże teatry wydawały mi się zawsze trudne do pracy dla aktora bez większego doświadczenia, bo musiałeś być równie wiarygodny dla osoby siedzącej w jednym z pierwszych rzędów, jak i tej znajdującej się daleko z tyłu. A żeby tak było, ona w ogóle musiała usłyszeć, co mówisz. Trafiłem w swojej karierze na niezwykłych aktorów teatralnych, którzy posiedli tę umiejętność w doskonałym stopniu. Takich ludzi jak Ian McKellen, potrafiących swą osobą wypełnić największą przestrzeń. Niemniej ta praca wymaga zupełnie innej dyscypliny. Uczysz się tego wraz z każdą kolejną sztuką. Nie chodzi tylko o to, jak grasz, ale jak wykorzystujesz przestrzeń, którą możesz tam stworzyć.
Widzisz jednak pewne podobieństwa?
– Nigdy nie wejdziesz na scenę w teatrze, nie znając swoich kwestii. Po prostu tego nie zrobisz, bo na twój występ czeka cała rzesza ludzi. To przechodzi też u mnie na materię filmową. Nie wychodzę nigdy z założenia, że jakoś to będzie, poradzę sobie i mogę być gorzej przygotowany, bo jest większy margines błędu, duble itd. Traktuję to tak, jakbym grał na żywo. W obu przypadkach działa ten sam instynkt. Mam swój system, który bazuje na katorżniczej pracy nad tekstem. Przerabiam go w kółko. Chcę, żeby stało się to częścią mnie, bo wtedy mogę sobie pozwolić na wiele więcej. Znam aktorów, którzy uczą się swoich kwestii w samochodzie, w drodze na plan. Mnie taka perspektywa szczerze przeraża. Kompletnie bym się w tym nie sprawdził. Potrzebuję więcej czasu, nawet gdy chodzi raptem o kilka linijek tekstu. Kiedy go dostaję, czuję się znacznie pewniej. Ktoś kiedyś mnie zapytał, o jakiej porze dnia najlepiej uczyć się roli. Kiedy jestem w procesie, uczę się jej cały czas.
Teatr i kino w twoim życiu przeniknęły się za sprawą znakomitego Bliżej. Najpierw zagrałeś w sztuce teatralnej Patricka Marbera, wystawionej w Londynie w 1997 roku, a kilka lat później w filmie Mike’a Nicholsa. Co ciekawe, wcieliłeś się w różne postaci. Jakie to było doświadczenie?
– Czułem wielkie szczęście, gdy okazało się, że w sztuce wystawianej w londyńskim Royal National Theatre wcielę się w postać Dana. Jakie było moje zdziwienie, kiedy siedem lat później przyszedł do mnie Mike Nichols i zapytał, czy chciałbym zagrać w jego filmie, tyle że postać Larry’ego. Bliżej to dla mnie przykład fenomenalnego tekstu. To było niezwykłe doświadczenie w mojej aktorskiej karierze, bo przystępując do prac nad filmem, czułem się z tą historią bardzo mocno zżyty. Odgrywałem ją w końcu każdego wieczora na deskach teatru. Wiedziałem, gdzie najmocniej działa, znałem jej rytm, poczucie humoru, momenty przeszywającego niepokoju. Wszystko to odkrywałem przed publicznością na żywo. A później wcieliłem się w tę drugą rolę. Czułem ten paradoks, że jest to zarazem znajome, ale i zupełnie nowe. To był dla mnie jako aktora prawdziwy dar.
Na festiwalu w Karlowych Warach, w Czechach, gdzie zostałeś uhonorowany nagrodą za całokształt twórczości, celebrowano dwudziestolecie premiery filmu Nicholsa. Historii, która nie straciła na aktualności i dzisiaj wciąż angażuje emocjonalnie i wzbudza wiele niepokoju, konfuzji. Wracałeś przez te lata do filmu Bliżej?
– To będzie pierwszy raz, kiedy zobaczę ten film od czasu jego premiery w 2004 roku. Pamiętam jednak, że ten materiał literacki zrobił na mnie wtedy ogromne wrażenie. To było jak taki przeszywający skowyt. Wzbudził we mnie wiele niepokoju. Zresztą nie tylko we mnie, bo zdarzało się, że gdy graliśmy sztukę, ludzie nie wytrzymywali i wychodzili z teatru. Mam wrażenie, że Bliżej ma dość specyficzną strukturę. Zaczyna się dość niewinnie, niemalże jak typowe romansidło. A potem wciągnięty zostajesz w te złożone, dziwne i rozdzierająco bolesne sceny.
Wspomniałeś kiedyś, że często wybierasz role, które wywołują w tobie lekki strach. Dlaczego?
– To jedyny sposób na zachowanie świeżości jako aktor. Gdybym decydował się wyłącznie na rzeczy, o których byłbym pewien, że im podołam, i które nie wymagałyby ode mnie większego wysiłku – nie byłoby w tym żadnej frajdy. Uważam, że dobrze jest czasami trochę się bać i próbować stawiać czoła wyzwaniom.
Przenosisz pracę, a raczej role do życia prywatnego?
– Masz pewnie na myśli metodę aktorską Stanisławskiego, kiedy przez cały czas nie wychodzisz z roli. Nie jestem typem osoby, która po zakończeniu dnia zdjęciowego dalej musi zostać w ciele bohatera. Choć mam świadomość, że kiedy tak bardzo, dzień po dniu, na czymś się skupiasz, wpływa to na ciebie. Moim zdaniem w aktorstwie chodzi w dużej mierze o koncentrację. Jeżeli czemuś poświęcasz całą swoją uwagę, to na pewno do jakiegoś stopnia zostanie to w tobie i później. Nie jest tak, że robię to intencjonalnie, ale w sposób organiczny każda rola na pewno we mnie jakoś się odkłada.
Ciekawych i różnorodnych ról filmowych masz zresztą na swoim koncie znacznie więcej. Wcielałeś się m.in. w Ernesta Hemingwaya, ale również w agenta MI5. Czujesz czasem, że do jakiejś roli ci bliżej, biorąc pod uwagę, chociażby twoją osobowość czy charakter?
– Nigdy raczej nie myślę, że jestem którąś z postaci, w jakie się wcielam. Choć oczywiście, przez sam fakt, że to robię, filtruję je przez swoje doświadczenie czy wrażliwość. W każdej z nich jest zatem jakaś cząstka mnie, ale nigdy w pełni się z nimi nie utożsamiam. Zbierałem szlify w teatrze, gdzie w niedługim czasie wcielałem się w bardzo różne postaci. I od zawsze zresztą chciałem to robić. Kiedy na przykład pracujesz nad Szekspirem, nie myślisz: OK, to jestem ja. To o mnie. Próbuję raczej cieszyć się świetnie napisanym tekstem. Nigdy nie podchodzę do roli na zasadzie, że to coś, co mnie osobiście reprezentuje.
W swojej bogatej karierze miałeś okazję współpracować z wieloma wybitnymi reżyserami. Obok Nicholsa, to na przykład Robert Altman. Wspominałeś kiedyś, że ci najlepsi zwykle na planie nie mówią zbyt wiele i niespecjalnie ingerują w pracę aktora.
– Moje doświadczenie wskazuje, że wszyscy najwięksi tak robili, a ja czerpałem z tego sporo satysfakcji. Zwykle jestem ostrożny, gdy ktoś mówi, że jako reżyser słynie z dobrej współpracy z aktorami, bo to zwykle oznacza, że dużo do nich mówi. Podczas gdy film jest dla mnie czymś bardzo praktycznym. Oczywiście można ubrać to w milion słów, ale po co? I tak chodzi o to, by zkomponować kadr i opowiedzieć historię za pomocą obrazu. Nichols czy Altman niewiele rozmawiali na planie ze swoimi aktorami. Wychodzili z założenia, że wiesz, co robisz, dlaczego zostałeś obsadzony i oni także to wiedzą. Nie wymuszali niczego swoim gadaniem, a raczej skupiali się na stworzeniu ci odpowiedniej, komfortowej przestrzeni, byś mógł robić to, co najlepiej potrafisz. Może to zabrzmi banalnie, ale uważam, że najlepsi reżyserzy to ci, którzy po prostu potrafią reżyserować. A niekoniecznie ci, którzy wiedzą, jak rozmawiać z aktorami.
Zastanawiałeś się kiedyś, co przyciąga do ciebie kolejnych reżyserów
– Ciężko samemu mówić mi o tym, że jestem w czymś dobry, ale spróbujmy (śmiech). Zawsze mogę zagwarantować to, że będę odpowiednio przygotowany. Nie spóźniam się, można na mnie na planie polegać. Wydaje mi się też, że mogę być dla reżysera niezłym partnerem do współpracy, ponieważ nie mam potrzeby kontrolowania sytuacji. Wolę znaleźć twórcę, którego naprawdę lubię, podążyć za jego wizją i dać mu wszystko to, czego potrzebuje.
Czy jednymi z takich twórców byli pomysłodawcy serialu Monsieur Spade, który miał premierę w tym roku? Wcielasz się tam w postać kultowego detektywa Sama Spade’a, granego przed laty przez jednego z twoich idoli – Humphreya Bogarta.
– Uwielbiam Bogarta i w ogóle jestem wielkim fanem tego gatunku. Przed laty niewiele brakowało, bym zagrał Philipa Marlowe’a. Kiedy zatem zadzwonił do mnie reżyser i współscenarzysta serialu Scott Frank, to było jak spełnienie marzeń. Bo musisz wiedzieć, że mam w swoim mieszkaniu na ścianie oryginalny plakat z Sokoła maltańskiego Johna Hustona, czyli kultowego filmu z Bogartem, jako Spade’em. Byłem podekscytowany także z uwagi na Bogarta. To wspaniały aktor, szalenie inteligentny, świetnie posługujący się językiem, a Casablanca Michaela Curtiza to wciąż mój ukochany film. Mógłbym oglądać go na okrągło. W ogóle, kiedy patrzę na Bogarta, mam poczucie, że śmiało mógłby on choćby jutro wejść na plan filmowy i dalej byłby genialny. Myślę, że nie sprawdziłoby się to w przypadku wielu aktorów z tamtego okresu.

À propos planu filmowego, jesteś znany z przestrzegania na nim ścisłej rutyny. Zawsze ponoć jesz to samo, starasz się jak najwięcej spać. Z czego to wynika i czy jest tego więcej?
– W tej branży jestem już wiele lat i wykształciłem sobie pewne nawyki. Żeby była jasność, jestem smakoszem i uwielbiam dobre jedzenie! Zawsze zwracam na to uwagę, poza czasem, kiedy pracuję. Tam tego nie potrzebuję, a nawet pewnie by mi przeszkadzało, bo nie chciałbym, żeby jakieś smaki czy aromaty odciągały mnie od tego, na czym jestem skoncentrowany. Codziennie zatem jem to samo. Brązowy ryż, grillowanego łososia lub kurczaka i trochę warzyw. Taki posiłek zjadam zwykle w trakcie pierwszych pięciu minut przerwy na lunch na planie zdjęciowym, a przez resztę czasu śpię. To moja wieloletnia rutyna, która dostarcza mi energii do tego, by nabrać sił i móc kontynuować pracę.
Myślisz o tym, by bardziej regularnie wrócić do teatru?
– Zagrałem jakiś czas temu w kilku sztukach i muszę przyznać, że powrót na scenę po dłuższej przerwie był dość przerażający. Nie jestem zdesperowany w kwestii teatru, ale też nie zamykam się na to. Myślę, że to raczej kwestia okazji, czegoś, co mnie naprawdę rozpali. Nie mam sztuki, którą desperacko chciałbym zrobić, ale jeżeli coś mi się spodoba, to myślę, że ponownie mógłbym się w to wciągnąć. Bywam natomiast w teatrze dość regularnie jako widz, razem z moimi córkami.
Jakiś czas temu, gdy były trochę młodsze, nie chciałeś ponoć, by chodziły do kina na filmy, w których grałeś. Coś się zmieniło w tej materii?
– No cóż, weźmy dla przykładu film Bliżej, o którym rozmawialiśmy. Nie chciałem, żeby moje małe córeczki szły do kina i oglądały swojego ojca w takiej wersji (śmiech). Zresztą fakt, że i w Karlowych Warach nie będą ze mną go oglądały, jakoś mnie uspokaja. Nie byłoby to dla mnie zbyt komfortowe. Miałem taki czas w swojej karierze, że zrobiłem trochę filmów, które po prostu nie były dla nich wtedy odpowiednie. Jednak raz, że dorosły, a dwa – i tak inni ludzie o tym mówili, więc straciłem nad tym kontrolę.
Córki poszły w twoje aktorskie ślady?
– Nie, choć zajmują się działalnością artystyczną. Młodsza córka jest piosenkarką i autorką tekstów, a starsza pracuje przy filmach w pionie montażu.
Wspomniałeś wcześniej, że aktorzy imają się różnych zajęć. Sam prowadziłeś jako gospodarz prestiżowe wydarzenie, związane z wyborem sportowca roku. Jak w tym się odnalazłeś?
– Prowadziłem rozdanie Laureus World Sports Awards. Mam bzika na punkcie sportu, zatem byłem niesamowicie podekscytowany, bo cały hotel dosłownie wypełniony był gwiazdami reprezentującymi różne sportowe dyscypliny. Sam fakt przebywania w ich towarzystwie był dla mnie dużą sprawą, bo tak zupełnie szczerze, sportowcy imponują mi w znacznie większym stopniu niż aktorzy. Kiedy zapytano mnie, czy mógłbym poprowadzić to wydarzenie, początkowo nie uśmiechało mi się to. Nigdy czegoś takiego nie robiłem i czułem, że mógłbym się w tym nie odnaleźć. Jednak nalegano; do tego stopnia, że miała być tam jeszcze jedna osoba, która odciążyłaby mnie trochę w obowiązkach konferansjera. Ostatecznie dałem się przekonać. I wiesz co? Do dzisiaj doskonale pamiętam tę noc. Nie z uwagi na pracę i związane z nią obowiązki, a dzięki tym wszystkim ludziom, których miałem okazję tam wtedy postać. Przez dwa kolejne tygodnie chodziłem, jakbym był na haju.
Która ze sportowych dyscyplin jest ci najbliższa?
– Jestem Anglikiem, więc mogłoby się wydawać, że tak jak wszyscy w naszym kraju gram w piłkę nożną. Uwielbiam futbol, ale głównie oglądać, a sam najwięcej czasu spędzam na korcie tenisowym. Natomiast jestem wielkim fanem Liverpoolu i staram się regularnie oglądać ich mecze.
Rozmawiał KUBA ARMATA