Cannes to taki festiwal, o którym mówi się wszędzie. Dobrze, źle, nieważne jak, ale się mówi. Z tych wszystkich głosów wyłania się pewien paradoks. Z jednej strony jak mantra powraca zarzut o tym, że to impreza snobistyczna. Zamknięta w kręgu tych samych nazwisk mistrzów, głównie europejskiego, kina. Z drugiej podnosi się larum, że organizatorom zbyt mocno zależy na tym, by na czerwonym dywanie liczba gwiazd, również tych amerykańskich, się zgadzała.
Trudno dogodzić wszystkim, choć mam wrażenie, że organizatorzy w tym roku postawili sobie to za punkt honoru. Byli zatem Pedro Almodóvar, Ken Loach czy bracia Dardenne. Był Quentin Tarantino, u boku z Leonardo DiCaprio i Bradem Pittem, był wreszcie Sylvester Stallone. Przyjechał na Lazurowe Wybrzeże promować kolejną część przygód Johna Rambo. Było kino społecznie zaangażowane, ale i to gatunkowe.
Były niespodzianki, zawody, były też nieodłączne dla Cannes skandale.
Bohaterem tego ostatniego, nie po raz pierwszy zresztą, okazał się francuski reżyser tunezyjskiego pochodzenia Abdellatif Kechiche. Laureat Złotej Palmy sprzed sześciu lat pokazał czterogodzinny film, którego zdecydowana większość koncentruje się na zbliżeniach wibrujących w tańcu damskich pośladków. Przyznać trzeba, że w dobie #metoo to jednak dość niesamowite.
Kechiche, co rusz atakowany na konferencji prasowej przez dziennikarzy, bronił się. Mektoub My Love: Intermezzo to rodzaj „celebracji ciała”. Nikt jednak nie dał temu wiary. Do tego stopnia, że film pobił niechlubny rekord na popularnej witrynie Rotten Tomatoes, skupiającej recenzje, gdzie nie udało mu się uzyskać ani jednej pozytywnej opinii.
O ile film Kechiche’a w najlepszym wypadku przyjęto z pełnym rezygnacji wzruszeniem ramion, o tyle od samego początku ostrzono sobie zęby na Pewnego razu… w Hollywood Quentina Tarantino. Nowa produkcja kultowego amerykańskiego reżysera to zawsze święto dla miłośników kina. Podniosłą atmosferę można było wyczuć także i tym razem. Nie było bowiem takiej drugiej projekcji podczas całego canneńskiego festiwalu, gdzie na kilka godzin przed seansem ustawiałaby się już kolejka chętnych.
Nas ten film interesował z oczywistych powodów.
Tarantino jednym z wątków rozgrywającej się pod koniec lat 60. akcji, postanowił uczynić historię Romana Polańskiego i Sharon Tate, a w postać polskiego reżysera wcielił się Rafał Zawierucha. Jeszcze przed festiwalem plotkowano, że Tarantino w montażu mógł wyciąć sceny z Polańskim. Tak jednak się nie stało i choć to raczej niewielka rola, Zawierucha już pełnoprawnie może zapisać tę imponującą pozycję w swoim aktorskim cv.
Film jest niezły, choć zdecydowanie za długi (w wersji festiwalowej 2 godziny i 45 minut). Nie przypominam sobie bowiem, bym kiedykolwiek wcześniej na produkcji Tarantino spoglądał na zegarek. A tak było tym razem, choć uczciwie muszę przyznać, że koniec Pewnego razu… w Hollywood wiele wynagradza.
Problemem amerykańskiego twórcy był fakt, że tego samego dnia w Cannes pokazano film jego przyjaciela, reżysera z Korei Południowej Bonga Joon-ho. Parasite rozbił bank. Tuż po projekcji, choć odbyła się ona mniej więcej w połowie festiwalu, jasne było, że będzie to laureat Złotej Palmy. Coś co nie udało się Bongowi przed dwoma laty, gdy pokazał w konkursie świetną Okję i mimowolnie znalazł się w epicentrum gorącej dyskusji o obecności produkcji Netfliksa w Cannes, powiodło się tym razem.
„Podjęliśmy decyzję jednogłośnie” – przekonywał przewodniczący składu jurorskiego Meksykanin Alejandro González Iñárritu.
A w kuluarach żartowano, że Parasite to film, o którym zawsze marzył, by go zrobić, ale nie starczyło talentu. To świetna zabawa z gatunkiem, od trzymającego w napięciu thrillera, przez rodzinny dramat, po komedię. A wszystko to w formule celnej i ciętej społecznej satyry. Bong Joon-ho na stałe zapisał się w historii, będąc pierwszym koreańskim reżyserem uhonorowanym Złotą Palmą. Podobnie jak laureatka Grand Prix za film Atlantic Francuzka z senegalskimi korzeniami Mati Diop. Była ona pierwszą czarnoskórą kobietą zaproszoną do udziału w konkursie głównym w całej historii nobliwego festiwalu.
Być może w stetryczałym w opinii wielu Cannes coś właśnie się zmienia. Oby.