Młody, zdolny i… bardzo zapracowany. To słowa, które jak ulał pasują do Bartosza Bieleni, dzielącego swój czas pomiędzy kino i teatr. Nie tak dawno aktor Starego Teatru w Krakowie, dzisiaj związany z Nowym w Warszawie. Na wielkim ekranie grywał głównie zapadające w pamięć epizody, ale w „Bożym ciele” Jana Komasy doczekał się roli, która sprawi, że będzie o nim głośno. Opisując go, jeden z krytyków teatralnych przekonywał, że „jest tak samo chłopem, jak i kobietą, jak i przybyszem z kosmosu”. Z Bartoszem Bielenią rozmawia Kuba Armata
Na co dzień jesteś związany z teatrem, ale od jakiegoś czasu coraz częściej pojawiasz się na planie filmowym. Traktujesz te dwie rzeczy na równi czy to jednak teatr jest twoim domem?
Teatr jest moim domem w pełnym tego słowa znaczeniu. W zasadzie spędzam tam cały mój czas. Film natomiast chętnie odwiedzam. To też dwie różne materie, które trudno w jakiś sposób porównywać. Staram się jakoś to godzić, choć w pewnym momencie okazuje się, że czas jest niestety ograniczony. Rok ma 365 dni, doba 24 godziny, a kiedyś przecież też trzeba odpoczywać. Nie powiedziałbym też, że póki co tych propozycji filmowych jest jakoś specjalnie dużo.
To ciekawe, bo dostałeś się zarówno do PWST w Krakowie, jak i do łódzkiej Filmówki. O wyborze zadecydował ponoć rzut monetą.
Tak było, choć gdy znalazła się w górze, już wiedziałem, co chcę, aby wypadło.
Jak wspominasz czas spędzony w Krakowie?
Wspaniale, to miasto moich marzeń. Miałem jakieś wyobrażenie na temat tego, jak się tam żyje i studiuje. Za czasów szkolnych w Krakowie byłem jedynie przejazdem. Pamiętam, że przemaszerowaliśmy przez Wawel i pojechaliśmy do Auschwitz. Tyle było moich wspomnień z Krakowa. Wszystko zatem zbudowane było na wyobrażeniu. I o dziwo spełniło się.
O Krakowie mówi się, że jest miastem dość hermetycznym, zamkniętym.
Dokładnie takie jest. Jednocześnie to miasto, w którym czas płynie inaczej, a i ludzie odmiennie podchodzą do rzeczywistości. Nie wiem, czy to jest do końca dobre. To, co mnie najbardziej zaskoczyło, to że Kraków jest tak mały. Może nawet nie tyle mały, co bardzo ściśnięty. Wszędzie można dotrzeć w piętnaście minut piechotą albo w parę minut rowerem. Zaskoczyło mnie, że tu nikt się z nikim nie umawia. Wszyscy wiedzą, że prędzej czy później gdzieś się spotkają. To ma ogromne plusy, a tych gorszych stron za bardzo nie zauważyłem. Chyba tylko to, że trudno się schować, ale to po prostu można nie wychodzić z domu. Warszawa tego nie ma. Wszyscy są daleko i nie mają dla siebie w ogóle czasu.
Kraków to też dla ciebie doświadczenie pracy w Starym Teatrze. Bolało cię to, co się z nim stało, gdy zaczęły się perturbacje po zmianie dyrektora?
Było mi bardzo żal, ale też zdawałem sobie sprawę, że to se ne vrati. Wiedziałem, że po tym, co się wydarzyło, niemożliwe by było tak jak wcześniej. Miałem poczucie, że mógłbym utknąć w sentymentach, a tego bym nie chciał. Chciałbym się dalej rozwijać.
Upolitycznianie sztuki, czy to teatru, filmu czy muzeów, to dziś bardzo niepokojące i coraz popularniejsze zjawisko.
Takich sytuacji jest przerażająco dużo. Trudno nawet dyskutować na ten temat, bo nie wiem, czy byłyby w ogóle jakieś kontrargumenty. Te miejsca rozpadają się na naszych oczach, są zarzynane. Widać to gołym okiem, sam zresztą tego doświadczyłem. Polityka jest częścią rzeczywistości, która nas otacza, więc trudno w ogóle się nią nie zajmować, ale intencjonalnie nikt w Starym nie starał się w żaden sposób kogokolwiek indoktrynować. Chodziło raczej o kreowanie wyobraźni. Tym eksplodowało dla mnie to miejsce. My młodzi spotykaliśmy się tam ze wspaniałymi, uznanymi aktorami i czuliśmy się absolutnie zaakceptowani. Wszyscy byli równi, doceniano naszą wyobraźnię, pojawiała się ciekawość związana z naszą perspektywą. I nagle odgórną decyzją zostało to zajechane. Moim zdaniem bez najmniejszego powodu. Powiew tej eksplozji dotarł do nas już z Wrocławia. Co więcej, co chwilę słychać kolejne, co powinno być alarmujące. Mam jednak nadzieję, że kryzysowe momenty pobudzają kreatywność i wykwitnie z tego coś pięknego. Każdy pożar użyźnia glebę. Szkoda jednak rzeczy, które pobudowaliśmy.
Czy wartości, o których wspomniałeś, znalazłeś w Warszawie?
Takim miejscem jest Nowy Teatr. Chciałem tam być, bo jest bardzo progresywny, starający się eksperymentować i co ważne, niebojący się ewentualnej porażki. Również bardzo to lubię. Ludzie przewodzący temu teatrowi to osoby, które widzą, patrzą, oglądają, interesują się, dyskutują, zadają pytania. To mnie cieszy w obcowaniu z nimi i ciągle rozwija. Jestem wdzięczny za to, że ufają młodym ludziom, chcąc nas wziąć do siebie i zapytać: „A wy co myślicie na ten temat?”.
Przyglądając się twojej karierze filmowej, mam wrażenie, że to jeszcze nie jest etap przebierania w propozycjach, odrzucania scenariuszy. Czego jednak w nich szukasz?
Scenariusze najczęściej są startem do badania historii. Poszukuję czegoś, co mnie zwyczajnie zaciekawi. Chwyci wyobraźnię albo będzie na tyle szalone, że poczuję ochotę, żeby się w to rzucić, pobawić się tym, poeksplorować. Tak często jest w przypadku niewielkich epizodycznych ról, które odgrywałem. Dla czystej przyjemności wcielania się w dane charaktery.
Co zatem chwyciło cię w „Bożym ciele”?
Nieoczywistość bohatera i duże pole do rozwoju postaci. Pomyślałem, że jakoś pasuję do tego charakteru. Choć trzeba pamiętać, że to Janek mnie wybrał. Poszedłem na casting, dostałem trzy sceny; była jedynie mowa, że to film, który robi Jan Komasa na podstawie jakiegoś scenariusza. Nie jestem w takim momencie, w którym przychodzi do mnie dużo tekstów z konkretną propozycją. Musiałem przejść przez normalny casting, siedzieć w kolejce, coś zaprezentować, żeby ktoś się w ogóle mną zainteresował. To trochę zmienia perspektywę w kontekście tego, co mnie w scenariuszu zainteresowało. Ciekawym materiałem wyjściowym, o czym wiedziałem, był fakt, że to historia kogoś, kto udaje księdza w małej miejscowości, mając w dodatku za sobą kryminalną przeszłość. Pomyślałem: „Spoko, zobaczymy. Ciekawe, jak to napisali”. Później usiedliśmy sami nad scenariuszem i kombinowaliśmy.
Wolisz mieć precyzyjne, jasne instrukcje od reżysera czy więcej miejsca dla siebie, pole do improwizacji?
To zależy od tego, z kim się pracuje. Od momentu i spotkania z drugim człowiekiem. Z tej chemii pomiędzy reżyserem a aktorem rodzi się też rodzaj pracy, jaki obieram przy danym materiale. Bardzo lubię oddać kontrolę. Myślę, że to pozwala mi jeszcze funkcjonować jako aktor. Jeśli czuję, że mogę i chcę zaufać, daję się prowadzić do tego stopnia, że nie patrzę nawet do podglądu. Z drugiej strony są też tacy twórcy, z którymi bardzo lubię funkcjonować na zasadzie konfliktu, który jest konstruktywny. To konieczny warunek, bo staram się unikać sporów, jeśli czuję, że doprowadzają wyłącznie do nieporozumienia i rozjazdu wyobrażenia na temat bohatera. Podobnie w teatrze. Jesteśmy gośćmi w czyimś świecie, który współtworzymy często na równoprawnych zasadach. Ale jednak wciąż gośćmi.
Jan Komasa i „Boże ciało” to który z tych przypadków?
Z Jankiem pracowało się bardzo twórczo i konstruktywnie. Muszę mu oddać, a jestem za to niezwykle wdzięczny, że jest superzaangażowanym, uważnym człowiekiem. Czuć było, że mu zależy i oddaje się temu całkowicie. Pozostawił mi również na tyle przestrzeni, że naprawdę mogłem mówić to, co myślę i czuję podczas pracy.
To dla aktora ważna sprawa?
Bardzo ważna. Oczywiście musieliśmy się zgadzać na jakieś kompromisy względem czasu, budżetu, wyobrażeń, wymogów scenariusza i wielu jeszcze innych rzeczy. Nie mogę powiedzieć, że postać Daniela to bezkompromisowa rola, ale myślę, że dużo w niej zostało ze mnie.
Spotkanie, wymiana myśli czy doświadczeń z drugim człowiekiem to zawsze jakiś kompromis. Na tym polega zawód aktora?
Myślę, że kluczowym słowem jest „spotkanie”. W tak twórczej profesji, jaką jest tworzenie filmu czy spektaklu teatralnego, wszyscy musimy się dogadać. To nie jest dzieło, które powstaje z jednej osoby, a postaci nie są wyobrażonymi charakterami funkcjonującymi na papierze czy w powieści. Dla scenarzysty to zapewne straszny ból oddać swoje wymyślone dziecko i zobaczyć później, jak jest przeżute i wyplute przez kolejne osoby. Do tego stopnia, że czasem można go nie poznać. Jest zresztą wiele przezabawnych sytuacji, kiedy aktorzy siedzą, czytają scenariusz i mówią: „Nie, to jest bez sensu, co on w ogóle gada?”. Mieliśmy i tu takie momenty (śmiech).
Ponoć w teatrze nie jesteś wielkim fanem prób stolikowych, czytanych. Wolisz od razu przejść do działania.
Nie jestem fanem, bo ile można to robić. Ostatecznie i tak nasze przegadane wyobrażenia rozbijają się jak statek na mieliźnie o rzeczywistość i scenografię. Siedzimy, bajamy, wymyślamy, ale jednak trzeba wejść na scenę, bo tam wszystko się klaruje. Okazuje się, że rzeczywistość rządzi się troszkę innymi prawami niż nasza wyobraźnia. Lubię wchodzić z tekstem w przestrzeń, żeby wiedzieć, gdzie co jest. Gdyby była taka możliwość w pracy nad filmem, gdzie mielibyśmy lokacje do dyspozycji i moglibyśmy dużo wcześniej popróbować, byłoby wspaniale. Niestety, najczęściej się to nie udaje. Dopiero kiedy przyjeżdżasz na plan, poznajesz kolejne miejsca. Nagle okazuje się jednak, że nie da się tego zrobić w taki sposób, jaki pierwotnie zakładaliśmy.
Z jednej strony to sytuacje stresujące, ale chyba też niesamowicie kreatywne.
Musisz być bardzo otwarty na to, co przychodzi do ciebie w danym momencie. Być tu i teraz, bo nie pozostaje nic innego. To w ogóle ciekawe, że często pierwsze duble są najprawdziwsze. Jakby później coś się zużywało, było powtarzalne. Nawet jeśli jest precyzyjne, ciekawe, to w tym pierwszym jest coś lepszego, bardziej autentycznego. To chyba stan ciała, w którym reaguje ono na rzeczywistość w najbardziej naturalny sposób. Patrzy, obserwuje, zbiera bodźce, jest czujne. Gdy teraz rozmawiamy, nasze ciało reaguje podświadomie. Gdybyśmy szósty raz mówili o tym samym, to ciała zastygałyby coraz bardziej w tych samych kształtach.
Zapytałem cię na początku, czego szukasz w scenariuszu, i zastanawiam się, czy mi właśnie teraz nie odpowiedziałeś. Myślę o eksperymencie i braku lęku przed ewentualną porażką.
To byłoby fenomenalne, gdybyśmy się na to w polskim kinie częściej decydowali. Bardzo dużo jest jednak uzależnione od box office’u, w końcu filmy pochłaniają większe budżety niż spektakle teatralne. Porażka finansowa w tym pierwszym przypadku niesie za sobą konsekwencje biznesowe. Uważam, że w Polsce nie brakuje ludzi z wyobraźnią. Miło by było, gdyby raz na jakiś czas producenci się na to decydowali, ale po całości. Dziś najczęściej jest tak, że super, gdyby to był eksperyment, ale najlepiej taki, który wszyscy by chcieli oglądać (śmiech). Tymczasem awangarda się nie zajmuje box office’em.
Trudno wychodzi ci się z ról?
Nie, choć z Danielem miałem problem, bo zrobiłem się taki troszkę cocky. Głównie ze względu na to, że przybrałem nieco kilogramów i spuchłem odrobinę po chodzeniu na siłownię. Taki trochę chojraczek się ze mnie zrobił. Szybko jednak mi to zeszło, kiedy się rozchorowałem i w ciągu dwóch tygodni wszystko straciłem. Rzeczywistość szybko sprowadziła mnie na ziemię i powiedziała: „Dobrze, Bartek, super, fajnie pompki robisz, ale może jednak niekoniecznie” (śmiech).