Antonina Kondrat — Krój doskonały

Antonina Kondrat
Antonina Kondrat, fot. arch. prywatne projektantki

O powstawaniu kimona, japońskim minimalizmie i projektowaniu dla męża – z projektantką Antoniną Kondrat rozmawia Rafał Stanowski

Twoje pierwsze Twoje kimono – pamiętasz je?

— Tak, powstało ze starego obrusa, który wyjęłam mojej mamie z szafy. To było kimono, które długo dojrzewało.

Co to znaczy?

— Praca nad modelem, który jest teraz moim podstawowym krojem – ocieplanym kimonowym płaszczem – trwała w sumie około 9 miesięcy. Odszywałyśmy z krawcową kolejne prototypy, odbierałam je, nosiłam, mówiłam, co mi nie pasuje, co jest niewygodne, czasem dawałam je komuś z rodziny i prosiłam o zdanie relacji. Trwało to tak długo, aż doszłam do efektu, który wydał mi się optymalny. Kiedyś trzeba powiedzieć dość, chociaż cały czas tak naprawdę jakieś drobne poprawki ciągle wprowadzamy…

Czyli nie lubisz kompromisów?

— Kompromis jest słowem skompromitowanym.

Rozumiem, że nie jest to słowo z Twojego słownika?

— Nie jest to moje ulubione słowo. Moje projekty określiłabym jako tłumaczenie japońskiej tradycji na język polskiej, europejskiej ulicy. Nie chcę rezygnować ani z formy kimona, ani z komfortu i swobody, jaką daje.

Antonina Kondrat kimono

Skąd w ogóle pomysł na kimono? Czy to było tak, że zagłębiłaś się w tradycję japońską, czy może od razu miałaś taki plan, że „owszem, sięgam daleko na wschód, ale jednak robię to na swój, nowoczesny sposób”?

— Absolutnie nie czuję się ekspertką w sprawach japońskiej sztuki i kultury. W miarę jak mój projekt dojrzewa i funkcjonuje, coraz więcej się o niej dowiaduję. Więc inspiracja nie była wynikiem jakichś pogłębionych studiów, a raczej intuicyjnej skłonności do pewnej estetyki i filozofii. W tym współczesnym brzmieniu.

Nie daje mi jednak spokoju – skąd w młodej dziewczynie z Krakowa taka pasja do Dalekiego Wschodu?

— Może z Krakowa właśnie? Tak, paradoksalnie, bo w Krakowie mamy skłonność do zagracania, do gromadzenia przedmiotów, mebli będących od pokoleń w rodzinie. Z jednej strony to przywilej, w naszej szerokości geograficznej, z drugiej ciążący nieco obowiązek. W efekcie nasze przestrzenie są dalekie od tych japońskich, minimalistycznych. Czułam się trochę przytłoczona „krakowskimi mieszkaniami”. Może stąd ten zwrot ku drugiemu biegunowi estetycznemu – pustym przestrzeniom, czystym formom.

Ciekawi mnie wciąż ten impuls, który cię doprowadził do kimona. Czy to można racjonalnie zdefiniować? Czy to było podświadome? 

— Kompletnie podświadome, w jakimś takim półśnie – ono mi się właśnie, nie wiem, czy przyśniło, czy wymyśliło. Zaczęło się jako marzenie o idealnym płaszczu, o okryciu, co w naszym klimacie jest marzeniem zrozumiałym i mało oryginalnym, żeby mieć na ten ponury, zimny czas jakieś pocieszenie; coś, co daje komfort, ciepło i nie zmienia w ludzika Michelin. I tak jakoś, myśląc o oversize’owej formie, pod którą można z łatwością ukryć warstwy swetrów, trafiłam na kimono.

Antonina Kondrat kimono

A nie obawiałaś się, że tu w Europie to się może po prostu nie sprawdzić?

— Zawsze mi zależało, żeby tworzyć ubrania, a nie przebrania. Bardzo chciałam i nadal o to zabiegam, żeby to były rzeczy, które na europejskich ulicach wyglądają normalnie, są po prostu naturalną częścią naszego krajobrazu, a nie jakimś ekstrawaganckim wybrykiem. Pomaga w tym odpowiedni dobór materiałów, najchętniej naturalnych, ale też nie boję się sięgać po oczywisty w odzieży zimowej ortalion.

No dobrze, a pomysł, by zostać projektantką mody – to jednak trochę ekstrawaganckie.

— Zaczęło się od dyktatorki – kilkanaście lat temu miałam zdecydowanie bardziej autorytarne zapędy i chciałam zostać dyktatorką mody. Studiowałam w krakowskim SAPU, potem oddaliłam się od tych planów, życie nabrało tempa i barw. Zawsze przede wszystkim marzyłam o tym, by mieć rodzinę, być mamą. Gdy to marzenie się spełniło, zrozumiałam, że aby być fajną żoną i fajną mamą, to muszę być kimś jeszcze. Więc wróciłam do mody, ale już nie tak totalitarnie.

Już ci to przeszło?

— Traktuję ubrania jako… Może niepotrzebnie wyrzekam się słowa kompromis? Bo to jest to przecież takie szczęśliwe spotkanie rzemiosła i sztuki, tworzenie czegoś, co ma swoje nadrzędne przeznaczenie użytkowe, ale jest też formą artystycznej wypowiedzi, jakąś opowieścią… I to nie tylko twórcy. Nawet prosty gest wyboru tego, co na siebie zakładamy: wyciągnięcie z szafy białej, a nie niebieskiej koszuli czy czarnych, a nie zielonych spodni. Już wtedy coś obwieszczamy światu, podświadomie albo zupełnie intencjonalnie. Ta wielozadaniowość i wielowymiarowość zjawiska, jakim jest ubranie, jego kulturowa złożoność, zawsze mnie ciekawiła.

A czy tak, jak wielu projektantów zaczynałaś od szycia ubranek dla lalek? 

— Nie, nie miałam lalek, nie lubiłam ich. Byłam chłopczycą, grałam w piłkę. Na domiar złego nie lubię szyć. Uczyłam się, znam zasady, ale mam osobowościową blokadę, by to robić. Brak mi pokory i cierpliwości. Dlatego bardzo cenię współpracę z krawcową, z którą pracuję od początku.

Wierzysz, że moda może być językiem artystycznym?

— Jak najbardziej! Ubranie strasznie dużo opowiada. A najpiękniejsze jest to, że każdy nadaje mu niepowtarzalny sens. Moje rzeczy mają jeden rozmiar i są unisex, ale na każdym wyglądają inaczej. Pamiętam, jak pierwszy raz stanęłam oko w oko z klientami na pierwszych targach, w których uczestniczyłam. Obserwowałam ludzi, jak podchodzili i mierzyli. To było tak fascynujące, nagle zobaczyć te rzeczy w kontekście kompletnie różnych osób, różnych sylwetek, odmiennych styli. Za każdym razem to była nowa historia.

Jak przeżyłaś to pierwsze zderzenie z klientem? Często dla projektantów to niezwykle mocne przeżycie, czasami nawet traumatyczne.

— To było uskrzydlające, nie wiedziałam czego się spodziewać, a spotkałam się z niezwykle serdecznym przyjęciem. Sprzedałam chyba wszystko, z czym przyjechałam. Mam klientki i klientów, którzy wracają, sami się upominają, chcą kolejne, piszą: Minęły już dwa miesiące, to mogę sobie znowu coś u ciebie kupić. I to jest dla mnie niesłychanie cenne, nagradzające doświadczenie. Okazuje się, że są tacy, którzy myślą podobnie, lubią podobne rzeczy.

Kimono zrobiło światową karierę. Gdzie kryje się jego magiczny pierwiastek? 

— W doskonałości formy wobec uniwersalności człowieczych namiętności, niezależnie od geografii. Myślę, że to się do tego sprowadza. Niezależnie w jakiej kulturze wyrastamy, jakim językiem mówimy, jesteśmy ludźmi podatnymi na te same najbardziej elementarne uczucia – strach, radość, ból, miłość… Kimono ma w sobie jakąś magię. Jest przecież krojem z drugiego końca świata, stworzonym w zupełnie innej kulturze, która jest diametralnie odmienna od wszystkiego, co znamy. Ale krojem absolutnie doskonałym, bo stworzonym na miarę człowieka.

Antonina Kondrat kimono

Jak wygląda Twój proces tworzenia, czy zaczynasz od materiału?

— Bardzo dużo zależy od materiału. To jest bardzo sensualne doświadczenie. Czasem można zwariować, gdy przychodzi dobra dostawa do hurtowni. Ale jeżeli szyję dla kogoś konkretnego, to ta osoba jest na pierwszym planie.

I jak wygląda współpraca z takim indywidualnym klientem? Umawiacie się najpierw na kawę i wszystko ustalacie czy wolisz mieć swobodę tworzenia?

— Dotąd nie tworzyłam indywidualnego zamówienia dla kogoś kompletnie obcego. Szyłam dla osób, które już znałam, coś o nich wiedziałam. Zależało mi na tym, żeby ktoś się w tym dobrze czuł. Patrzę oczywiście na sylwetkę i staram się jej sprzyjać, ale przede wszystkim uwzględniam, co ta osoba lubi i w czym się dobrze czuje. Gdy byłam w takim kozim wieku – wiesz, jakichś nastu lat – i wzdychałam przed lustrem, że nie wiem, w co się ubrać, to moja mama zawsze mówiła: Ubierz się tak, żeby ci było wygodnie, to będziesz dobrze wyglądała. Wtedy oczywiście wywracałam oczami i myślałam po cichu: Jak Ty nic nie rozumiesz…! A dziś uważam, że to była wielka życiowa mądrość.

A nie miałaś ochoty, by tworzyć szalone kimona? By się artystycznie wyżyć?

— Wyżywam się na korcie tenisowym, przy projektowaniu nie mam takiej potrzeby. Gdybym spotkała kogoś, kto miałby takie oczekiwania, pewnie podjęłabym wyzwanie. Ale nie czuję, żebym to musiała robić dla samej siebie. Nie lubię przerostu formy nad treścią.

Czy twój mąż, Marek Kondrat, też nosi kimono?

— Tak, zdarza mu się. Ma oczywiście kimono, takie unikatowe, stworzone tylko dla niego. Ale chyba woli „normalną” flanelową koszulę, którą mu uszyłyśmy.

A na zakończenie trochę odbiję się w inną stronę – czy też jesteś fanką wina?

— Tak, pewnie, że tak. W tej rodzinie trudno nie być. Ale zdecydowanie stawiam na jakość, nie ilości, a najbardziej smakują mi wina, które pijemy z Markiem sami we dwójkę.

Zdjęcia: archiwum prywatne Antoniny Kondrat

 

Więcej od loungemag
Ugryź swą męskość! Cała prawda o testosteronie?
Bogowie, Herosi, Rycerze – Bohaterowie Wszechczasów.Większość w męskiej odsłonie. Dlaczego tak? Wiele kart...
Więcej