Anna Orska tworzy unikatową biżuterię artystyczną. Uznana projektantka odbyła niedawno trzy egzotyczne podróże – do Nepalu, na Bali i do Wietnamu. O to, co z nich przywiozła pyta Rafał Stanowski
Wiele osób wyrusza na Wschód, by odnaleźć siebie. Większość wraca z bagażem gadżetów i albumem selfie w pamięci telefonu. Z czym Pani wróciła z wypraw do Azji?
Jadąc w pierwszą podróż do Nepalu, nie wiedziałam, jak to wszystko się skończy. Nie miałam konkretnych planów, chciałam jedynie stworzyć tam biżuterię. Znajomi mnie potem pytali, kto mi to zorganizował. A ja zapakowałam po prostu rzeczy do plecaka, wsiadłam do samolotu i poleciałam w nieznane. Chciałam to zrobić organicznie od początku do końca, poszukując materiałów, rzemiosł, doświadczonych artystów. W podróży chciałam się uczyć i rozwijać.
I tak się stało?
Wyprawa okazała się przełomowa, był to punkt zwrotny dla mnie, nie tylko jako projektantki, ale przede wszystkim jako człowieka. Wróciłam bogatsza, nie tylko o techniki rzemieślnicze, zyskałam wiele w sensie mentalnym.
Co Pani poczuła lądując później w Warszawie?
Wszystko co przeżyłam w Nepalu trochę mną wstrząsnęło i wpłynęło na moje postrzeganie rzeczywistości. Zrozumiałam. że z wielu powodów może nam się nie podobać w Polsce, ale ludzie na świecie mają dużo poważniejsze problemy niż my. Po przyjeździe mam zwykle 2 tygodnie, kiedy jestem jeszcze myślami w tamtym miejscu. Wszystko to, co przeżyłam, krąży cały czas po głowie. W moich podróżach zawsze staram się funkcjonować zgodnie z kulturą panującą w danym miejscu, żyć blisko ludzi, dotykać ich rytuałów, zatem nie tak łatwo to zostawić po prostu wsiadając do samolotu.
Czy można porównać miejsca, w których Pani była – Nepal, Bali i ostatnio Wietnam?
Każde z nich jest odmienne. W Indiach, w drodze do Nepalu, odwiedziłam na przykład szlifiernie kamieni. Patrzono na mnie dziwnie, bo to jest bardzo męskie zajęcie. Musiałam pokonać kilka barier – najpierw płci, następnie koloru skóry, aby pozwolono mi pracować. Ludzie tam są przyzwyczajeni do tego, że osoby z Zachodu nie podejmują się tak ciężkiej pracy. Myśleli pewnie, że za chwilę mi się to znudzi, tym bardziej, że tam pracuje się praktycznie bez żadnej ochrony. Poczułam wstrząs, gdy kazano mi stanąć przy szlifierce z gołymi stopami i rękami, bez okularów i odzieży roboczej. Po pierwszym dniu czułam się tak wycieńczona, że drżały mi ręce i nogi. Gdy już dotarłam do Nepalu, znalazłam jubilerów, których określa się mianem mistrzów. Rzemiosło zostało tu podniesione niemal do rangi religii, a w nią nie zawsze chce się wtajemniczać obcych. Niektórzy nie chcieli ze mną współpracować. Uważali, że przyjechałam na zbyt krótko, żeby się czegokolwiek nauczyć. Gdy w końcu otworzyłam własny warsztat, przybyło trzech mnichów, by go poświęcić. A następnie spadł rzęsisty deszcz. Od ostatniego minęły 3 lata, więc uznano to za zjawisko mistyczne. Na Bali z kolei trudno było mi znaleźć artystów, z którymi mogłabym współpracować. Indonezja stała się bardzo turystycznym miejscem, zatem aby dostać się do prawdziwych rzemieślników, trzeba zapuścić się w głąb wyspy, do niewielkich wsi i gospodarstw, nie odwiedzanych przez turystów. Bliżej dużych miast rządzą komercyjne produkty. Gdy już udało mi się znaleźć odpowiednie osoby, okazało się, że są dużo bardziej otwarte na współpracę niż w Nepalu. W Wietnamie z kolei znalazłam rzemieślników, którzy wręcz roztoczyli nade mną opiekę. Gościli mnie w swoich domach, przygotowywali dla mnie posiłki, uczyli mnie rzemiosła i pracowali ze mną.