Alec Utgoff: Podryw „na aktora”. Z Alekiem Utgoffem rozmawia Kuba Armata. Ma 35 lat, a na swoim koncie role u boku Johnny’ego Deppa, Angeliny Jolie czy Ewana McGregora. Urodził się w Kijowie, ale aktorstwa uczył się w Londynie. Łączy w sobie wschód z zachodem. Największe uznanie przyniosła mu kreacja radzieckiego naukowca Aleksieja w trzecim sezonie serialu „Stranger Things”. To właśnie tam wypatrzył go syn Małgośki Szumowskiej, co zaowocowało główną rolą w filmie „Śniegu już nigdy nie będzie”, który był polskim kandydatem do Oscara.
Zagrałeś w nowym filmie Małgośki Szumowskiej „Śniegu już nigdy nie będzie”, ale my znamy cię przede wszystkim z serialu Netfliksa „Stranger Things”. Jakie to uczucie być częścią tak kultowej produkcji?
- To było coś niesamowitego. Mainstreamowe produkcje są nieco inne niż doświadczenie z planu u Małgośki, nie tylko z uwagi na większe budżety. Mam wrażenie, że tam wszystko zaplanowane jest co do joty, nie ma miejsca na improwizację – od aktorstwa po wszelkie najmniejsze organizacyjne sprawy. Jako aktor mam pełną wiedzę na temat swojej postaci – kim jestem, jak wygląda moje życie, skąd pochodzę i dokąd zmierzam.
Zdecydowanie mniej jest odkrywania, eksplorowania siebie, choć oczywiście zawsze coś od siebie można przemycić. Tak podszedłem do postaci Aleksieja. Nie chciałem, żeby to był „odgrzewany kotlet”, kopia czegoś, co już widziałem, bo to zazwyczaj nie działa. Starałem się zagrać go po swojemu i włożyć w tę rolę całego siebie. Jestem takim typem człowieka, który nigdy nie jest do końca zadowolony i zawsze ma poczucie, że coś można poprawić. Na szczęście jednak nie tylko ja, ale i widzowie polubili mojego bohatera.
Jak się w ogóle zaczęła twoja aktorska przygoda?
- Zacząłem, kiedy miałem piętnaście lat i prawdę mówiąc, to był sposób na poznawanie nowych dziewczyn w szkole. Cel się nigdy nie zmienił (śmiech). Choć dzisiaj towarzyszy mi na pewno więcej przemyśleń na ten temat. Zaczęło się niewinnie, ale z czasem zdałem sobie sprawę, ile frajdy sprawia mi bycie na planie filmowym i samo przebywanie w gronie tych wszystkich ludzi. Krok po kroku zaczynałem robić to co oni i czuć, że mój wkład jest coraz większy.
Dzieciństwo dzieliłeś między Kijowem a Londynem. Jak ten kulturowy miks wpłynął na Ciebie?
- Już sam fakt, że posługujesz się dwoma językami, całkowicie zmienia twoją percepcję, bo trafia do ciebie dwa razy tyle informacji. Z każdym kolejnym językiem obcym jest tego jeszcze więcej. Z pewnością brytyjska kultura różni się znacznie od rosyjskiej. W obu widzę wiele pozytywów, z których staram się korzystać. Wschód kojarzy mi się z większym przywiązaniem do rodziny, z kolei zachód to hołdowanie idei indywidualizmu.
Zdecydowanie bardziej widać tam potrzebę brania odpowiedzialności za własne decyzje, co akurat mi się podoba. Jest też mocniej rozwinięty duch rywalizacji. Do pewnego stopnia też postrzegam to jako pozytyw. Jeśli tylko chce się skorzystać, to jest tam dobrze przygotowany grunt do rozwoju.
Masz zatem bardziej wschodnią czy zachodnią duszę?
- Biorąc pod uwagę to, w jaki sposób myślę i co się dzieje we mnie w środku, to na pewno bliżej mi do Rosjanina niż Anglika. Choć to zabawne, bo kiedy jadę do Rosji, biorą mnie za gościa z zachodu, a w Anglii z kolei za przybysza zza wschodniej granicy.
Postrzegam się jako obywatel świata. Lubię to, że na wschodzie nawet w trudnych czasach do wielu rzeczy staramy się podchodzić z humorem, podczas gdy na zachodzie odmalowuje się to w ciemniejszych, bardziej ponurych barwach.
W filmie „Śniegu już nigdy nie będzie” Małgośki Szumowskiej i Michała Englerta wcielasz się w rolę tajemniczego przybysza ze wschodu, który pracuje jako masażysta na luksusowym podmiejskim osiedlu. Szybko zatem odnalazłeś się w tej postaci?
- Szybko, ale to też zasługa Małgośki, która wybiera aktora do roli z uwagi na pewne cechy jakie w sobie ma. Wiem, że po raz pierwszy zobaczyła mnie w „Stranger Things”. Początkowo z nią mnie utożsamiała, dopiero kiedy się spotkaliśmy, dostrzegła inne odcienie mojej osobowości.
Z tego, co wiem, zmieniła też pewne rzeczy w scenariuszu, żeby wszystko do siebie dopasować. Ona pracuje bardzo intuicyjnie. W ogóle to było zupełnie inne doświadczenie niż standardowe zachodnie podejście do aktora i bohatera, z jakim do tej pory miałem do czynienia.
Wiem, że Małgośka Szumowska po raz pierwszy zobaczyła mnie w „Stranger Things”. Początkowo z nią mnie utożsamiała, dopiero kiedy się spotkaliśmy, dostrzegła inne odcienie mojej osobowości.
Wolisz sytuacje, kiedy jako aktor dzielisz ze swoim bohaterem wspólne doświadczenia czy wręcz przeciwnie – gdy rola zmusza cię do odkrywania nowych rzeczy?
- Myślę, że postać Żeni zmuszała mnie raczej do tego drugiego. Mój bohater ma w sobie pewną tajemnicę, ale też jest w nim bardzo wiele ludzkich elementów. To była rzecz, na której się koncentrowałem. W scenach interakcji z innymi postaciami starałem się mieć własne, różne interpretacje danych sytuacji. To wszystko odbywało się w bardzo naturalny, organiczny sposób. Małgośka uważnie wszystko obserwowała, widziała, jak zmieniam się w trakcie pracy, i wybierała to, czego w danej chwili najbardziej potrzebowała.
Opowiadała mi, że początkowo nie byłeś zbytnio przekonany do tej roli i musiała cię trochę namawiać.
- Na początku pojawił się sam pomysł, nie było scenariusza. Nie chodziło nawet o to, że nie byłem przekonany, ale nie do końca potrafiłem się w tym odnaleźć, nie byłem pewien, co mam robić. Kiedy poznałem Małgośkę i porozmawialiśmy, zacząłem być jej ciekawy. Wszystko zaczynało się rozjaśniać.
Zazwyczaj do tej pory grywałeś w większych produkcjach, o innej specyfice. Wiele rzeczy było zatem dla ciebie nowych?
- Tak, zwłaszcza że jak zauważyłeś, do tej pory nie pracowałem przy filmach art-house’owych, a raczej przy większych, studyjnych produkcjach. To dwie odrębne bajki. Myślę, że podstawową różnicą, przynajmniej z mojego punktu widzenia, jest to, że aktor nie dostaje tu jasnych, precyzyjnych wskazówek, a raczej informacje dotyczące emocji w danej scenie. Zdecydowanie więcej od niego zależy, bo to on podejmuje decyzje w trakcie gry, bazując głównie na swojej intuicji, a mniej na technice. W tym wymiarze rola Żeni stanowiła dla mnie duże wyzwanie.
Do tej pory nie pracowałem przy filmach art-house’owych, a raczej przy większych, studyjnych produkcjach. To dwie odrębne bajki. Myślę, że podstawową różnicą, przynajmniej z mojego punktu widzenia, jest to, że aktor nie dostaje tu jasnych, precyzyjnych wskazówek, a raczej informacje dotyczące emocji w danej scenie.
Spodobał ci się ten model pracy?
- Na pewno nie był dla mnie łatwy, zwłaszcza że nie tylko jako aktor, ale i człowiek staram się być dość zorganizowany. Ta metoda powodowała u mnie momentami dezorientację czy frustrację wynikającą z faktu, że było to dla mnie coś zupełnie nowego, z czym wcześniej się nie spotkałem. Starałem się jednak traktować to jako rodzaj nauki, nowego aktorskiego doświadczenia.
Ten rodzaj pracy pokazał mi też wiele moich słabości – czułem na przykład, że mogę lepiej grać na pianinie czy tańczyć. Dlatego że nie dostawałem jasnych wskazówek, sporo myślałem o moim bohaterze, starałem się stwarzać dla niego więcej możliwości. Dostawałem do tego kolejne preteksty, których często brakuje na dużych planach. Starałem się wszystko dobrze wykorzystać, choć jak wspomniałem, nie zawsze było to łatwe. Niemniej jednak nawet gdy odczuwałem frustrację, wykorzystywałem ją w niektórych scenach, zatem nie było to udawane.
Żenia jest nie tylko masażystą, ale i uzdrowicielem. Wpływa zatem na ciało i duszę ludzi, z którymi ma do czynienia. Mam wrażenie, że ostatnimi czasy taka niekonwencjonalna „medycyna” stała się szalenie popularna.
- Kluczowe chyba jest to, że Żenia bardzo mocno wierzy w swoje moce. Porównałbym go do Małgośki. Pamiętam, że kiedy zaproponowała mi tę rolę, przewidziała, że pojedziemy z filmem na festiwal do Wenecji i zostanie on tam dobrze przyjęty. Oboje są maksymalnie zaangażowani w to, co robią. Jest w tym coś osobliwego, że kiedy ludzie bardzo w coś wierzą, to po prostu się dzieje.
Widzę w tym ogromną siłę, bo możemy przeprogramować swój umysł i dzięki temu przełamywać kolejne granice. Żenia jest też wyobrażeniem obcego, który wchodzi do hermetycznego społeczeństwa i daje mu możliwość refleksji, oświecenia. Staje się zwierciadłem tych ludzi, odbiciem ich emocji – złości, frustracji, smutku, śmiechu, samotności. Myślę, że to też ważne w kontekście takich osób, o jakich wspomniałeś.
Rozmawiał Kuba Armata