Czarny i biały, czarno na białym, czarno-biały, biało-czarne… Powoli otwierają nam się kolejne klapki w głowie. Szukamy skojarzeń, połączeń, relacji, korelacji, kolaboracji i wszystkich innych racji, które pasują do wielkiego, nieokiełznanego świata mody. Ten świat wydaje się przecież tak kolorowy, tak baśniowy, różnorodny, przepełniony całą paletą odcieni.
Ale przecież czerń i biel to podstawa, to początek, to koniec, to wszystko i nic. To klasyka, do której w końcu wraca każdy, nie tylko Chanel, ale też Givenchy, czerwony Valentino, a nawet ekscentryczno-artystyczna Prada. Czerń i biel wpisana jest w modę tak mocno, że trudno jest ignorować skojarzenia, które same pojawiają się w naszej głowie.
Jako pierwszy narzuca się Richard Avedon, bo skojarzenia to przecież obrazy, a obrazy w modzie to fotografie, trudno więc żeby on, tak bardzo czarno biały, nie pojawił się przed naszymi oczami. Choć raczej nie on sam w sobie, ale hipnotyzujące portrety ludzi, które tworzył. Ludzi, a nie gwiazd, aktorek, piosenkarzy, czy wielkich tego świata. Na fotografiach Avedona każdy jest przede wszystkim człowiekiem. Za Avedonem nadchodzi kolejny wirtuoz aparatu, Newton. Helmut Newton. A wraz z nim wszystkie jego kobiety, blondynki i brunetki, silne, konkretne i tak bardzo świadome siebie, że aż się człowiek zastanawia, czy ten cały feminizm nie rodził się po części w jego obiektywie.
Mocnych kobiet u Newtona nigdy nie brakowało, ale niestety widać pewną pustkę. Gdzie siła czarnoskórych kobiet, gdzie seksapil i wdzięk afrykańskich modelek? Nie ma, jeszcze za wcześnie. Ale dzisiaj wybieg jest bardziej zróżnicowany, żeby nie powiedzieć wprost, trochę niepoprawnie: czarno-biały. Czarnoskóre dziewczyny kołyszą się krok w krok obok tych, które już nam się opatrzyły, może trochę znudziły? Wnoszą do mody świeżość, egzotyczność, nowe ruchy, nowy błysk. Szturmem podbijają kolejne wybiegi, kolejne pokazy mody. Z roku na rok jest ich coraz więcej. I z roku na rok coraz więcej mówi się o tej „czarno-białej” różnorodności, która tak potrzebna jest w świecie mody.
Z wybiegów dryfujemy do starych lat, do wspomnianej Coco Chanel, której w tym temacie nie sposób pominąć.
U niej wszystko było albo czarne, albo białe. Nie tylko w ubraniach, ale też w życiu. Żadnych kompromisów, połowicznych rozwiązań i prób zadowolenia wszystkich klientek. Dziś Karl Lagerfeld w swoich projektach musi iść na kompromis. Takie nastały czasy, a projektant wie, jak utrzymać się na szczycie. Ale prywatnie od dekad wierny jest tylko dwóm rozwiązaniom: czerni i bieli. Nostalgiczna podróż w czasy młodej Chanel zahacza o lata 40., złotą erę Hollywood i filmowe klasyki, wśród których wiele jest tych z gatunku filmu noir. A film noir to przecież czarno-biały Humphrey Bogart w nieśmiertelnym trenczu Burberry, to też piękna Lauren Bacall w kostiumach i żakietach, które dzisiaj nosiłaby każda modna dziewczyna. A po latach 40. i 50. były przecież szalone lata 60. przepełnione geometrią, optyczną iluzją i nade wszystko czarno-białymi wzorami. Paski, koła, kwadraty, krata i grochy, do tego graficzny makijaż z białą powieką i czarną wyrazistą kreską. Dekada, która pokochała mocne zestawienia.
Dzisiaj moda jest jeszcze bardziej czarno biała. Nie dosłownie, ale w przenośni. Ciężko przychodzi nam akceptowanie tego, co chociaż trochę odstaje od „normy”. Paradoksalnie, w modzie nie ma wiele miejsca na kolorowe metafory, aluzje, podteksty i konteksty. Pierwsza okładka polskiego Vogue’a pokazała, że dla wielu zdjęcie musi być albo ładne, albo nie istnieć w ogóle. Nie spodziewamy się po modzie żadnych głębszych przemyśleń, uważamy, że nie taka jest jej rola. Moda, zwłaszcza w magazynach, to obraz. I spodziewamy się, że ten obraz będzie albo czarny, albo biały. Jak u Avedona.